wtorek, 3 września 2013

ETAP 3: Odessa Highway

[W poprzednim odcinku niekończącego się pierwszego dnia wycieczki przemierzamy Ukrainę wraz z ekipą. Pałowe safari trwa w najlepsze, a drogówka z częściowym sukcesem ściga i dopada nasz konwój. Odkrywamy czar zatłoczonych miast i zbliżamy się do autostrady i upragnionego Krymu.]   



Wszyscy załoganci jak i zapewne czytelnicy zastnawiają się jakie egzotyczne niespodzianki zafunduje nam standard ukraińskiej autostrady. Spodziewając się najgorszego wjeżdżamy na M-05, przyspieszamy spokojnie do setki i utrzymujemy tempo, uważnie obserwując otoczenie.



Tym razem wyposażamy się zawczasu w stosowne gridy i ustawiamy cele dla niepokornego GPS’a. Pierwszym z nich jest strategiczny zjazd około 100 kilometra przed Odessą rozpoczynający skrót na Mikolaiv, a drugim baza noclegowa znajdująca się już na półwyspie Krymskim. Nie oddajemy też CB radia na wypadek wystąpienia problemów nawigacyjnych. Postanawiamy trochę przegonić ATU i uciekamy chłopakom.
     
Rozpędzamy jeszcze bardziej bolid i jaramy się widokiem zupłnie gładkiego asfaltu, pasów, barierek i pobocza, a przede wszystkim brakiem bramek i jakichkolwiek opłat. Silnik pracuje żwawo i dodaje nowy atut ATU - dynamiczne przyspieszenie. Na równej nawierzchni okazuje się też, że problemy z geometrią, nie są aż tak uciążliwe jak przypuszczaliśmy. Nie przypuszczaliśmy też, że na zajmowanym przez nas pasie pojawi się pojazd mknący pod prąd.
Zaczynamy wygłaszać litanię do hardcorowych upodobań wschodnich sąsiadów i przerzucać się znanymi z YT przykładami makabrycznych wypadków, a chwilę później zaczynamy rozumieć skąd się to drogowe UFO wzięło. Dojeżdżamy do paranormalnej przyczyny tego zjawiska - betonowo-stalowych bloków dziwnej konstrukcji czyhających na kierowców po środku drogi.


Szalony konstruktor pozostawił jednak kierowcom wolną rękę nie narzucając jednoznacznej metody pokonania przeszkody, stąd strumienie pojazdów opływały twór ze wszystkich stron.
Rzuciliśmy się w prawy nurt i podryfowaliśmy dalej. Uspokajamy tempo i kontemplujemy sięgający, aż po horyzont ocean słoneczników.

W międzyczasie ekipa terenowa przyspiesza, dogania nas i przegania. Musieliśmy im wejść na ambicję, jednak nie podejmujemy pościgu, zapał skutecznie studzi aktywacja pomarańczowej kontrolki rezerwy i świadomość powracającego braku Hrywien. Pozostaje nam wypatrywanie dużych stacji benzynowych otoczonych wybudowanymi specjalnie na nasze powitanie miasteczkami kantorów, w których na pewno da się negocjować kurs wymiany, a zadowoleni właściciele przyrządzą nam aromatyczną kawę. Niestety jedynym śladem tej utopii są nowoczesne stacje z bogatym zapleczem pozostające reminiscencją EURO 2012, mitycznej wioski kantorów na horyzoncie nie widać, lampka uporczywie sygnalizuje obniżający się poziom benzyny, a trasa zaczyna łagodnie wspinać się na wzgórza.   




Rozległe panoramy nieskażone obecnością człowieka i odległości sczytywane z GPS’a uświadamiają i pomagają ogarnąć wyobraźnią faktyczną wielkość Ukrainy. W obliczu tego ogromu coraz bardziej żałujemy, że nie zatankowaliśmy rezerwowego kanistra, który właśnie obijał się pusto gdzieś w bagażniku.


Z rytmu melancholijnej podróży - poszukiwania wybija nas kolejne makabryczne odkrycie. Na poboczu autostrady dostrzegamy pieszych… Pierwsza grupa ciągnie coś na biednym wózeczku wzdłuż betonowego zabezpieczenia drogi, niecały kilometr dalej napotykamy matkę niosącą dziecko, jeszcze dalej ktoś drałuje samotnie na rowerze. Potem widzimy już bardziej typowego autostopowicza z gitarą, niestety nie możemy nikogo zabrać, gdyż mimo najszczerszych chęci nie uda nam się wcisnąć na pokład kolejnej osoby.   


Po przejechaniu około 200 kilometrów GPS zaczyna sygnalizować zjazd z autostrady, czyli początek skrótu. Prowadzi po ostrym łuku zjazdu, który zgrabnie zawija się i pod wiaduktem przejeżdżamy na druga stronę trasy, jeszcze jeden łuczek korygujący kurs i cudem unikamy wpakowania się z całym impetem w serię dziur otoczonych resztkami asfaltu.


Droga zakręca jeszcze raz, ukazując wioskę. Osada jest równie zaniedbana i zapuszczona jak prowadząca do niej droga, a i z pewnością ślicznie wyglądałaby na fancy instagramach turystyki biedy. Lokalne dzieci znużone kiepskimi rozrywkami, patrzą z politowaniem na zagraniczne blachy i dziurawą karoserię Poldka. Próbujemy tradycyjnie dzieciakom pomachać i szerzyć image pozytywnej uśmiechniętej szeroko Polski, ale jakoś nie doczekujemy się odzewu, nikt nie włazi na płoty, ani nie przybija piątki.



W końcu i my tracimy rezon patrząc na ekran nawigacji, wyświetlający komunikat 30 kilometrów na wprost. Prędkość jaką utrzymujemy na dziurach żałośnie dorównuje dystansowi do pokonania. Szybko oceniamy sytuację, oddalamy widok mapy i postanawiamy nie dewastować zawieszenia w pierwszych dniach wyjazdu. Poza tym na południe do samej Odessy prowadzi autostrada, która zamienia się w drogę ekspresową biegnącą wzdłuż wybrzeża Morza Czarnego na sam Krym. Tak więc licząc na epickie widoki, ciekawe zwiedzanie dużego miasta oraz możliwość wymiany waluty, która doprowadzi do nabycia brakujących dóbr w supermarkecie, czym prędzej zawracamy.


Wiochludzie nie dziwią się nic, a nic naszym rychłym powrotem, domyślamy się, że wiele ekip traci wiarę w atrakcyjność skrótu i z wioski ucieka. Z radością pokonujemy powrotną sekcję zakrętów i wracamy na właściwy tor.


Zapada zmierzch, od Odessy dzieli nas już tylko 50 kilometrów, lecz nadal brakuje paliwa. Z nadzieją taksujemy pobocza, ale zamiast wioski kantorów dostrzegamy wielkie skupisko straganów. Melony, arbuzy, suszone ryby, kiełbasy i kasety VHS doskonale pokrywają się w tych warunkach warstwą drogowego pyłu i gromadzą cenne pierwiastki chemiczne pozyskane ze spalin. Nie tak miała wyglądać nasza utopia, ale nie mamy wyjścia, trzeba spróbować wymienić EURO u sprzedawców.  


W przewodnikach czytaliśmy przed wyjazdem o tym, by uważać na oszustów - cinkciarzy. Teraz naturalnie bylibyśmy wniebowzięci znajdując chociaż jednego. Niestety wszystko wskazywało na to, że któreś z nas musiało wcielić się w tą niewdzięczną rolę i próbować wcisnąć walutę na straganach.


Czarne ciuchy, okulary “top gun” były wystarczającą sugestią, by casting do roli cinkciarza wygrała Lepris. Otrzymuje za to “gażę” 40 EURO i misję do spełnienia: wymienić kasę po kursie zbliżonym do tego, jaki pamiętamy z Polski. Na szybko obliczamy, że za 10 EURO powinniśmy dostać około 110 Hrywien i posyłamy agenta do boju.


Na pierwszy ogień idą jowialnie wyglądające energiczne i dosyć młode przekupy z kiełbasą i wędlinami. Ze sporym trudem udaje się pominąć średnio apetyczne wędliny oraz przedstawić babom koncepcję transakcji, a przy okazji nauczyć stosownego zwrotu po ukraińsku.  
Ponieważ z liczebnikami nie idzie najlepiej, stosujemy kartkę papieru z finansową odmianą kółka i krzyżyka. W końcu agent wraca do wozu z paskudną ofertą przelicznika 100 Hrywien za 10 EURO. Niezbyt nam to odpowiada i postanawiamy podjąć z babami negocjacje, potargować się.


Agentka L na pewniaka podbija z nową propozycją kursu zapisaną na kartce do lady z kiełbasami. Baby, które tracą w procesie przemyśleń nieco uroku osobistego, przystają na nią, jednak stawiają twarde ultimatum. Część transakcji musimy rozliczyć w kiełbasie.    
- Skolko taka sztuka? - pyta Lepris wskazując niepozorne, na oko 200 gramowe pętko wyglądającej równie apetycznie i przystępnie jak plaster lastriko kiełbasy.
- 10 EURO i dostaniecie do tego 300 Hrywien - odpowiada z uśmiechem przekupka.
Mimo wielu talentów i sporej dozy opanowania Agentka L nie wytrzymuje parska śmiechem i rzuca zdziwione:
- Coooo?
Zgubna reakcja powoduje, że sprzedawczyni zmienia się w sapiącego i oburzonego potwora, czerwienieje ze złości, zaczyna wymachiwać rękami i klarować, że ona ma tu towar i biznes prowadzi. Na propozycję wymiany kasy po ichnim niekorzystnym kursie zmienia kolor z koralowego na purpurowy i zaczyna krzyczeć do pozostałych handlarzy komunikaty, z których jasno wynika, że pertraktacje z sąsiadującymi stoiskami są skazane na niepowodzenie.  


I faktycznie zagadywani sprzedawcy innych towarów spuszczają wzrok i mówią, że EURO im niepotrzebne i że nie wymienią, że Dolarów tym bardziej, a że gdyby to były Ruble to chętnie by wzięli. Przeklinając w duchu złote porady internetowe z tematyki wymiany walut chwytamy się ostatniej deski ratunku - stoiska z ciuchami.


Tutaj idzie o wiele sprawniej i szablonowo, nie próbujemy już negocjować przelicznika. Pierwsza osoba kontaktu woła drugą, schodzimy z pola widzenia reszty targu. Ta odlicza odpowiednią sumę i pokazuje banknoty. Ze sporą dawką stresu finalnie ryzykujemy i wymieniamy się kasą.


Nieco zmęczeni ruszamy do najbliższej stacji benzynowej. Stacja nie każe długo na siebie czekać i po dosłownie paru kilometrach udaje się wreszcie zatankować. Ponieważ nie oddaliliśmy się zbytnio od zjazdu na skrót, wołamy na CB do reszty ekipy. O dziwo udaje się złapać kontakt i po chwili Disco zjawia się na naszej stacji, gdzie wspólnie czekamy na Rendża. Okazało się, że cała reszta także uznała drogę za przesadnie złą i postanowili jechać przez Odessę i dalej wybrzeżem. Ustalamy też, że skoro w Polonezie jest GPS to będziemy pilotować Dyskotekę.


Do dziś dnia nie wiadomo, czy to kolejna sprawka UFO, jednak ledwo kapitan ATU zdążyła przekazać tą radosną wiadomość załodze, Dyskoteka zniknęła pospiesznie ze stacji paliw.
Postanowiliśmy nie podejmować walki z siłami nadprzyrodzonymi i znając punkt docelowy pojechaliśmy solo w stronę Odessy.

c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz