wtorek, 27 sierpnia 2013

ETAP 2: KHMELNYTSKYI - UMAN

W poprzednim odcinku zaliczamy 12 godzinny sprint drogowy, przekraczamy granicę Polsko - Ukraińską oraz granice wytrwałości dwóch tamtejszych funkcjonariuszy drogówki, którzy z wrażenia odpuszczają wyłudzanie dewizy. Skutecznie wtapiamy się w otoczenie wyłączając światła w samochodzie oraz wbrew złorzeczącemu Krzysiowi ostatkiem sił doganiamy punkt dziewiąta resztę ekipy.

[fotka ukraińskich dróg, dzięki uprzejmości Ivy: widok z Krwawowozu)
 

“Fajnie, że jesteście, jedziemy dalej” - słyszymy werdykt, który doskonale wpisuje się w poetykę “Nie spać zwiedzać”. W związku z zaistniałą sytuacją postanowiliśmy wybrać godnego następcę kierowcy pierwszego etapu, który to, a raczej która, była już delikatnie mówiąc do niczego. Podczas tej selekcji zastosowaliśmy zdroworozsądkowe kryterium wypoczęcia i po przeprowadzeniu krótkiej analizy wybór okazał się oczywisty. Pies. Zdecydowanie spał spośród nas najdłużej i wykazywał duży entuzjazm podczas obsikiwania ukraińskiego płotu, poza tym w odróżnieniu od nas sensownie reagował na komunikaty głosowe.        
Po osiągnięciu tak znakomitych wyników badawczych postanowiliśmy nie kombinować więcej
i wybrać ochotnika.


Orzech awansował na kierowcę oraz dzierżcę pastylki immobilizera, a tym samym przestał być pilotem. Matka została pilotem - zagadywaczem kierowcy, a Lepris odkrywa atuty bycia młodszym asystentem Miecia do spraw wypoczynku. Po tych zmianach kadrowych uformowaliśmy z resztą ekipy kolumnę pojazdów. Polonez, jako najmniejszy Rover otrzymał hlubną środkową pozycję, prowadził Rendż, a zamykała Dyskoteka. Dostaliśmy także upgrade - CB radio z gigantyczną anteną prosto z Dyskoteki. Pomimo usilnych starań nie udało się sprawić, by radio działało należycie, szumiało jak zagłuszacz radzieckiego satelity i nigdy nie było pewności, że ktoś nas w ogóle słyszy. Poza tym wyglądaliśmy dosyć zabawnie z metrową anteną od CB na pustym dachu w otoczeniu solidnych pojazdów wyprawowych sumiennie obładowanych bagażem i sprzętem do uprawiania sportów rozmaitych dziedzin.
Po krótkich ustaleniach dalszego planu, który zakłada jak najsprawniejsze dojechanie na Krym, ruszamy w odpowiednim kierunku oraz szukamy stacji benzynowej. Prowadzimy też aktywne poszukiwania kantoru, który objawił się nam jak na złość tylko raz, w pierwszym większym mieście - Tarnopolu. Oczywiście jedynie Matka ucząc się z kartki- słowniczka  jako tako interpretuje cyrylicę, więc co chwila musi oglądać podsuwane szyldy i mówić “To nie jest ten napis!” .
  
Szliśmy jak burza, ale taka wolniejsza, gdyż poranne eldorado szerokiej lecz dziurawej drogi zamieniło się w piekiełko wąskiej i dziurawej drogi. Na domiar złego natężenie ruchu przybrało rozmiary upierdliwe i oscylowało na pograniczu trasowej jazdy i dynamicznego zatłoczonego dojazdu na przedmieścia. O stałym tempie nie było mowy, gdyż co chwila było coś do wyprzedzania. Pech chciał, że jakoś nie zdążyliśmy przed startem ustalić wspólnej wersji reguł jazdy w grupie, ale jakoś to wychodziło. W obliczu porannych przygód zaczęłiśmy podejrzewać, że nasz kamuflaż lekko się na skutek jechania w formacji zdegradował i musimy przyciągać uwagę. Ponieważ zabawa w “Pałowe Safari” trwała w najlepsze z zainteresowaniem obserwowaliśmy pobocza i podejżliwie taksowaliśmy srebrne pojazdy na drodze. Niestety nic się nie pojawiało, oprócz jednego biednego radiowozu jadącego z naprzeciwka. Wykonaliśmy rutynowe wyprzedzanko i już myśleliśmy, że padniemy z nudów podziwiając do końca dnia zgrabny tył Range Rovera Classica V8 z końca lat 70tych, gdy ktoś bystry zauważył, że drużyna z radiowozu na widok naszej kolumny zawraca i zaczyna śledzić Dyskotekę. Co gorsza Dyskoteka nie załapała się na okienko i nie zdążyła wyprzedzanka wykonać razem z resztą grupy. Wyprzedzanko nie było do końca porządnym wyprzedzaniem, ponieważ złośliwa droga miała po środku wymalowaną linię ciagłą i trochę to było nieładnie tak działać. Trzeba było coś zrobić, złapaliśmy więc pomysłowo za nowy nabytek - CB radio i zaczęliśmy nadawać do kapitana Disco “Maras pały za Wami zawróciły i siedzą Wam na ogonie! nie róbcie nic głupiegoooooo”. Po przydługiej serii trzasków przyszła wyczekiwana odpowiedź “Macie CB radio Marasa u siebie”. W tym samym momencie ekipa Dyskoteki bez radia zgrabnie wyprzedziła TIR’a na ciągłej…

Dalszy bieg wydarzeń wyglądał tak, że na dachu radiowozu zawył kogut i po krótkim pościgu zatrzymano Dyskotekę na poboczu. Pobocza na tej parszywej drodze w zasadzie nie było, co sygnalizowała kolejna linia ciągła. Zresztą naszym jedynym marzeniem, było oddalić się od patrolu drogówki czym prędzej, gdyż nie mieliśmy apetytu na popularny w tym kraju mandat grupowy. Tak więc postanowiliśmy nikczemnie porzucić schwytanych kolegów i gdzieś się trochę ukryć, ale niezbyt daleko, by nas łatwo odnaleźli, zgodnie z regulaminem safari na jakimś legalnym parkingu. Plan był tak świetny, że złapaliśmy za radiostację by, go przekazać na przód kolumny. “Marasa złapała Policja, jedźmy dalej i schowajmy się gdzieś dalej”. Wreszcie się to radio na coś przydało pomyśleliśmy zadowoleni. Radość nie trwała długo, tak samo jak transmisja naszego komunikatu, już po chwili zobaczyliśmy jak Rendż staje na poboczu…           
Przełączyliśmy się na komunikację okno-okno, rozproszyliśmy konwój i odnaleźlismy azyl na zatłoczonym porządnie parkingu. W międzyczasie udało się dodzwonić do Dyskoteki i ustalić, że wręczenie stargowanej kwoty mandatu za pakiet wyprzedzanie & przekroczona prędkość zwróciło im wolność oraz że możemy kontynuować szukanie stacji benzynowej.   

Stacja znalazła się dosyć szybko, Shell to był nawet. Zachęceni poprzednim sukcesem próbujemy zapłacić za paliwo obcą walutą.
- Przyjmujecie euro?
- NIET
- Dolary?
- NIET 
Niestety tym razem bzdurne przewodnikowe zdanie o popularności tych środków płatniczych u naszego wschodniego sąsiada, prowadzi do tankowania na zeszyt i żebrania wśród części ekipy, która zdążyła odwiedzić kantor we Lwowie “Kto nam pożyczy hrywny?” Marmatu ulitował się nad nami i pustawym bakiem fundując tankowanie.
W tym czasie nadjechał Maras uboższy o 600 hr. Dla nie wtajemniczonych w arkana ekonomii i kursy walut, dodam, że jest to kwota pozwalająca na nabycie prawie dwóch prawie pełnych baków benzyny do Poloneza. Schwytani znaleźli się w znacznie gorszej sytuacji niż my rano, gdyż faktycznie mieli na koncie przewinienie i nie skorzystali w pełni z systemu “nie rozumiem, o co chodzi?”, ale przynajmniej utargowali zniżkę.

” No cóż... jedziemy dalej, w duchu doceniając miniony komfort spokojnej nocnej jazdy. Może i były liczne dziurska w drodze, ale one przynajmniej nie wlepiały za byle co mandatów. W zasadzie przyjęliśmy tezę, że w nocy policja śpi i nie wystaje bez sensu na drodze, natomiast za dnia namiętnie ściga turystów i gnębi wszystko co się na drodze rusza. Od tej pory uważamy na patrole jeszcze bardziej i cieszymy się z sumiennego ostrzegania o ich obecności za pomocą sygnałów świetlnych. Kierujemy się na Uman, gdzie mamy nadzieję nadrobić straty czasowe  za pomocą autostrady. Z tą międzynarodową trasą wiążemy także nadzieję na znalezienie kantoru lub chociaż stacji akceptujących EURO.    

Dojazdówka do Umanu przebiega bez większych przygód, oprócz tego, że GPS’y nie wiedzą o istnieniu obwodnic miast i fundują nam kolejną atrakcję - zwiedzanie zatłoczonych centrów w godzinach szczytu.

Korki, Trolejbusy zgarniające pasażerów co sto metrów, nowoczesne sygnalizatory z odliczaniem czasu  pozostałego do kolejnej zmiany, trzy-cztero pasmowe arterie, a do tego chaos i freestyle kierowców, którzy przy tym są bardzo uprzejmi i wyrozumiali.  
Neofolklor miejski okazuje się całkiem ciekawy, zwłaszcza, że auto imitujące Ładę Samarę pozwala dobrze zlać się z otoczeniem i nie płoszyć obiektów obserwacji. Specyficzny klimat będący starnaną mieszaniną nowoczesności, biedy i wschodu  pociągał nas, zwłaszcza z bezpiecznej perspektywy “inside the car”. Tak oto znaleźliśmy sobie kolejną super rozrywkę i od tej pory z pełną premedytacją i wbrew wszelkim poradom, pakujemy się do centrów miast Ukraińskich.

Reszta popołudnia schodzi nam w korkach, a potem na szukaniu baru z paszunią, w której będą potrawy do wyboru. Pierwsze trzy przynoszą rozczarowanie w tej materii oferując barszcz ukraiński i kaszę. W końcu sytuację ratuje knajpka z rybami przy jeziorze. Po przerwie obiadowej kontynuujemy pokonywanie ostatnich 30km do autostrady. Początkowo zakładamy przejechanie M-05 odcinka 100km, ale po krótkiej naradzie wydłużamy go do 200km. Zabieg ma zwiększyć szanse na wymianę waluty oraz przyspieszyć dotarcie na Krym. Bierzemy kordy dalszej trasy i namiary na punkt docelowy i jedziemy dalej.   
C.D.N.

wtorek, 13 sierpnia 2013

ETAP 1: 727km (12h) Pabianice - Khmelnytshyi

[W poprzednim odcinku: wymieniamy rozrusznik w samochodzie, a ekipa oddala się coraz bardziej. Gdy w końcu auto zjeżdża z kanału i jesteśmy gotowi do drogi, okazuje się, że mamy prawie 800 km straty do nadrobienia.]


Pożegnanie z krajem celebrujemy w Biedronce: duży “tiger”, baniak wody 5L, Biedracola, kabanosy, papier toaletowy i równie apetyczna kaszka instant... Srajtaśmy i wody bierzemy dużo, ponieważ według komunikatów ze strony MSWiA grozi nam niechybnie dur brzuszny i polio, te zarazy mają czyhać na wszystkim czego się dotkniemy, a zwłaszcza w kranówce i regionalnych smakołykach z przydrożnych straganów. Udaje się znaleźć uchwyt GPS’a, rozgałęźnik do gniazda zapalniczki i przetwornicę do ładowania aparatu. Pakujemy butlę gazową 5kg, której nie udało się dotankować po poprzednim wyjeździe, historyczny zestaw garnków, niezbędniki, kubki, chwytaki... Czajnik nawet mamy. Dorzucamy prewencyjnie mini namiot z marketu. Oto zestaw rzeczy niezbędnych do przetrwania. Gdyby słuchać porad internetowych zdobywców Krymu, okazałoby się, że zdecydowanie przesadzamy pakując i śpiwory i namioty. Dużo gorzej wychodzi przygotowanie muzy na drogę. Radio w ATU obsługuje tylko audio CD. W pośpiechu udaje się przerzucić zestaw CD’ków z trupią czachą wyciągnięty z Hondy... Szybko okazuje się, że perełki kolekcji takie jak “Communion” Septicflesh’a, “Elysium” Christ Agony, czy ep’ka podarowana bezpośrednio przez kapelę podczas Merciless East Festival w Chełmie, nie do końca wszystkich cieszą tak samo. W zasadzie okazuje się, że jest tylko jedna płyta, która przechodzi  przez komisję dużo ostrzejszą niż ława szyderców z “Mam talent” , a jest to “Wykorzenienie” Kapeli Ze Wsi Warszawa.  

Ale wracając na właściwe tory, wyruszyliśmy i mamy w perspektywie ponad 400km do samej granicy. Rezygnujemy z przekraczania jej w Krościenku, ponieważ dostaliśmy cynk, że pozostali dzień wcześniej, męczyli się na przejściu 1,5 godziny, po tym jak straż graniczna wymyśliła, że na pewno coś przemycają, dowodem tego miały być rzekomo świeże spawy na ramie Rendża. Za cel taktyczny obieramy Przemyśl i zaczynamy dostojnie redukować dystans. Normalnie pedał gazu byłby stale przytwierdzony do podłogi, jednak nie znamy auta, a Tata straszy, że pali dychę i więcej w trasie oraz, że z powodu złego ustawienia geometrii miota nim jak szatan na boki po przekroczeniu 110km/h. Występuje też lekki luz na kierownicy. Wszystko to powoduje, że grzecznie utrzymujemy wskazówkę obrotomierza w zielonej-ekonomicznej strefie skali.

Byle do przodu. W trójkę z psem. Ciśniemy, z misją dogonienia ekipy do rana. Jak na wieczór przystało, drogi okazują się puste, policja ewidentnie spać poszła dawno, tylko “Krzysiu the navigator” nieubłaganie twierdzi, że przejechanie trasy zajmie ponad 14 godzin! Ponieważ nie dał się sprzętowo nakłonić do zmiany tonu, przechodzimy do oralnej ofensywy:
- Ten GPS jest jakiś zjebany!
- Może ma godzinę źle ustawioną?
- A może liczy postoje?
W potyczce słownej, nawigacja operująca głównie frazą “zwolnij” przegrywa z kretesem. Obśmiewamy błąd nawigacji, po czym tuż przed Sulejowem wbijamy się beznadziejnie w sznuuuuuuuuuur samochodów. Korek po horyzont i ZERO OPCJI OMINIĘCIA GO! Próbowaliśmy, ale wyjechaliśmy klucząc po krzakach jakieś 20m dalej dołączając do tych samych aut z kolejki. Przyczyną korku okazał się ruch wahadłowy z okazji remontu jednej z 2 nitek na tamie w Sulejowie. (Panie GPSie, czy o tym Pan mówił podając szacowaną godzinę dojazdu?) Próba wyszukania objazdu rozbija się o Pilicę, a raczej brak innych mostów w rozsądnej odległości. Po ponad godzinie przesuwania się wartko, jak akcja w Modzie na Sukces, w końcu przejeżdżamy dalej (Prowadziła Lepris, tak ta sama, która zrobiła motorem za dnia 100km po Łódzkich szrotach w poszukiwaniu rozrusznika). Krzysiu nadal żyje w czasie zimowym, ale mimo to po ominięciu korków niewiele zmieniły się jego szacunki... może wie, że jedziemy na granicę Polsko-Ukrainską i liczy czas oczekiwania na odprawie?

Dalsza jazda sprawnie poszła i dojechaliśmy do Korczowej około 3 w nocy. Tutaj dziwimy się nowiutką trasą szybkiego ruchu do granicy i dużą ilością wolnych bramek. Biorąc pod uwagę nieciekawe doświadczenia sprzed 4 lat spodziewaliśmy się najgorszego, zwłaszcza gdyby uwierzyć w mądrości płynące z for internetowych na temat przewozu psów. Według tego cennego zbioru wskazówek czeka nas kłótnia o brak tłumaczenia paszportu psa na rosyjski, wręczanie za czworonoga łapówki. Spodziewamy się też serii wymuszeń finansowych, chociażby dlatego, że samochód nie jest nasz oraz przygotowujemy się na szczegółową rewizję klamotów.

Tymczasem wbijamy niezbyt zadowoleni w pachnącą walutą kolejkę zbyt nowoczesnych samochodów “UE CARS” i czekamy. Przed nami tylko 3 pojazdy, jeden z Niemiec, generalnie nie dzieje się nic, a Matka idzie sprawdzić, czy już tutaj zaczyna się region toalet w konwencji narciarskiej.

- Ej, idę siku.
- OK, my się nigdzie nie ruszamy.
Gdy tylko Matka zniknęła, celnicy otworzyli nową bramkę z kuszącym “All passports”. Nie sposób było przepuścić takiej okazji! Wsteczny, nawrotka i heja na nowy wolny pas. Oczywiście Matka wracając trafiła akurat na moment taktycznego odwrotu i pomyślała, że wiejemy jednak do ojczyzny.

Nie zwialiśmy, a wrota do ukraińskiego piekła dziurawych dróg zbliżały się nieuchronnie. Pierwsza kontrola obcięła podstarzały wizualnie pojazd z nikłym zainteresowaniem. Skontrolowali nasze paszporty, a psa wraz z dokumentami kompletnie zignorowano.

“Psiego paszportu nie chcemy. Proszę otworzyć bagażnik, rzeczy osobiste? Aha, dziękuję, Proszę podejść do okienka."

Pani szybko rozpoznała nasze mordy ;) (Sobaki nadal nie chcieli sprawdzać) i przeszliśmy level wyżej: na część Ukraińską.  

-Skolko osób? -Tri?
(nadal nikt nie chce psiego paszportu!, dostajemy talończyk i idziemy do okienka.)
- A czyje auto?
- Mojego taty
- Polonezus?
- tak
- a Dokąd jedziecie?
- Na Krym
- a ile razy było auto na Ukrainie?
- ani razu!
(tak naprawdę auto w poprzednim wcieleniu było kupione właśnie w celu podróżowania na Ukrainę i Białoruś i tylko dlatego postanowiliśmy go użyć)

Pan celnik oddał dokumenty i pozwolił jechać. Talończyk zdajemy na wyjdzie z Korczowej i PO 15 MINUTACH JESTEŚMY NA UKRAINIE. Znowu oszukani zostaliśmy, miało być kilka upojnych godzin trzepania, łapówki i szantaże, a poszło sprawnie. Największą głupotą okazuje się psi paszport i chipowanie zwierzaka, za które podczas przygotowań do sławnej wyprawy do Lwowa, której nie było, zapłaciliśmy w sumie ponad 200pln narażając Jimmiego na kacu na kontakt z lecznicą dla zwierząt.

Wyjeżdżamy z przejścia granicznego zawiedzeni odprawą i spotyka nas kolejne rozczarowanie, asfalt jak stół i liberalno - rozsądne ograniczenia prędkości.
Lwów setka - pędzimy więc ku naszym znajomym, a GPS nadal twierdzi, że przed południem nie ma opcji zdążyć. O wschodzie słońca gnamy zadbaną obwodnicą Lwowa i zamykając 470km postanawiamy po raz pierwszy zatankować. Wybieramy stację oferującą niezłą cenę za paliwo i próbujemy zapłacić w Euro... Naczytaliśmy się mądrości z internetu, w których kategorycznie zabraniano wymiany waluty na granicy i zalecano zabranie euro i dolarów, zwłaszcza drobnych banknotów na łapówki. Tak więc jakimś cudem udaje się wynegocjować u śpiącego w okienku gościa 1 litr paliwa za 1 euro, z czego i tak znika 1 wynikający z wcześniejszych ustaleń litr. Pragnę też nadmienić, że magicznej sztuki płacenia w euro za paliwo nie udało się, pomimo wielokrotnych prób, nigdy więcej powtórzyć.

W każdym razie, zadowoleni z ekonomiki spalania i zdobycia paliwa ruszamy dalej, ruszamy dalej, ruszamy, a auto nie reaguje. Spychamy- lekko podkurwieni- bolid spod dystrybutora, by zająć się wschodem słońca i paleniem tanich ukraińskich fajek i odganianiem myśli “to koniec wyprawy...”. Po krótkiej przerwie pierwszy kierowca przeklinając wczołguje się pod samochód i poprawia załamany kabel na rozruszniku.   

Odpaleni i zadowoleni zjeżdżamy na drogę H-02 prowadzącą do Tarnopola, GPS wskazuje 256km i 4 godziny do celu, pora jest wczesna, słońce świeci i musimy bardzo ostro hamować, by nie oberwać kół na pierwszej dziurze. Wyrwa rozpościera się na całą szerokość domniemanego pasa i finalnie przelatujemy ją odpuszczając hamulec i dając gazu. Trasa nareszcie robi się ciekawa! Jest szeroka niczym lotnisko i wygląda jak po konkursie driftu walców drogowych. Po wyjechaniu zza wzniesienia doganiamy jakiś dostawczak wykonujący akurat ciekawy slalom pomiędzy dziurami i wypiętrzeniami asfaltu. Jadące z naprzeciwka samochody także kluczą pomiędzy lewym i prawym pasem. Zaczynamy obserwować całość i obmyślać strategię wyprzedzania, kiedy to ze znaczną prędkością wymija nas poboczem inny dostawczak, po czym zjeżdżając na lewy pas “robi sobie miejsce” i ucieka do przodu. Jesteśmy wniebowzięci tym szoł oraz poręcznością i prześwitem Poloneza, zabawę nieco psuje perspektywa nie zdążenia na 9-tą, ale poza tym jest super. Zostawiamy sobie zająca do detekcji dziur i podziwiamy dalej. Z ulgą odkrywamy, że droga momentami zaczyna się wyrównywać, natężenie ruchu rośnie i pojawiają się coraz liczniej ostoje cywilizacji.

Wraz z nastaniem dnia słońce przyświeca coraz skuteczniej wprowadzając wzmocniony wakacyjny klimat w aucie bez nawiewów i systemem Window Air Condition oraz uwydatnia nieistniejący w nocy problem, a mianowicie przyczajone patrole Milicji.   

Zmora ta była hitem enduro wyjazdu na Ukrainę w 2009 roku. Potrafili shaltować kolumnę motocykli za zatrzymanie się na poboczu celem sprawdzenia trasy, zamknąć na komisariacie mówiąca w ich narzeczu koleżankę, straszyć odebraniem prawa jazdy i skutecznie wyłudzić łapówkę od całej wycieczki. Na to wszystko przyszły mądrości z internetu i doniesienia o wzmożonej natarczywości organów ścigania, a także bajki o mobilnych terminalach do płacenia mandatów z karty VISA. Znaliśmy także ich słabość do polowania na auta zza granicy oraz błędne umieszczanie  Polski w kręgu krajów niesamowicie zamożnych operujących EURO i DOLARAMI. Wszystko wiedzieliśmy, nawet był plan uszykowania pustego portfela z ochłapami różnych dziwnych walut. W zasadzie szczególny tuning nie był zbytnio potrzebny, woziłam w portfelu 80 euro w drobnych i 20 polskich złotych.

Tak więc, obryci jak przedszkolak z dinozaurów, nie zdziwiliśmy się, że Milicja próbuje wyłowić nas z sunącego 20 na godzinę korka. Lepris jednak uznała, ze skoro pały podniosły wskaźnik dopiero na wysokości 2 pary drzwi Poldka, to zatrzymywanie się jest trochę bez sensu i pojechała dalej “Nie będą nas przecież ścigać”. Chwilę później ekipa w aucie zapodaje dobrym żartem: “Ej te grubasy biegną do radiowozu”. Zmęczony dziurami mózg kierowcy nadal nie ogarnął co się dzieje, toteż ekipa dokończyła dowcip: “Jadą za nami”. I faktycznie jechali, nawet koguta z pewexu musieli dostać, bo na dach wsadzili. Pierwszy pomysł, aby zgrabnie zwiać, wydał się dobry, ale do amerykańskiego filmu i został zastąpiony bardziej europejskim rozwiązaniem zaparkowania dopiero w miejscu do tego przeznaczonym. Radiowoz w międzyczasie wył i mrugał nieznośnie na zderzaku. Do zatrzymania wybieramy sympatyczną kawiarnię z parkingiem dla klientów i stolikami kawowymi na zewnątrz.
Wkurzeni funkcjonariusze parkują też i od razu przybiegają wołać o daninę. Potrzebujemy nowej strategii i postanawiamy wypróbować “Ale o co chodzi?”, Lepris powtarza to w kółko, gdy tylko któryś z funkcjonariuszy rozpoczynał zdanie. Po chwili Milicja żąda okazania dokumentów, tu stosujemy patent “na glonojada”: przykładamy odpowiedni mniej lub bardziej dokument do szyby, tak aby nie dopuścić do zabrania go. Może trochę przesadzamy, ale nie chcemy tracić cennych kart przetargowych. Po mniej więcej 5 “Ale o co chodzi” pojawia się pomoc z zewnątrz. Dostawca świeżego chlebka do sklepu beszta Milicjantów za blokowanie ich wjazdu. Zrozpaczeni “karabinieri” próbują ostatniej sztuczki i pytają : “Dlaczego nie zatrzymaliśmy się do kontroli” . Ponieważ rżnięcie głupa jest wyczerpujące robimy migowy pokaz tego, jak bardzo gwałtowne hamowanie pojazdem jest “NIEBEZPIECZNE”. Po tym wyczynie Milicjanci definitywnie tracą wiarę w nasze umiejętności językowe, podsumowując “Ona nas nie rozumie” i wracają do radiowozu. My natomiast otrzymujemy owacje od klientów kawiarni, którzy kibicowali nam, obserwując całe zajście. Urządzamy przerwę na kawę i dajemy dalej.

Od tej pory stosujemy nową frazę “Pałowe Safari”, możliwe, że bawi tylko ekipę z EPA, ale dobrze oddaje zawziętość ukraińskiej policji. Postanawiamy bardziej uważać przejeżdżając przez miasteczka, ale wszystko wskazuje na to, że mamy duże szanse zdążyć na czas. Droga nie zwęża się, za to znikają kaniony i żleby asfaltowych ubytków. Dzięki temu da się rozwijać bardziej trasowe prędkości. Nie przyzwyczajeni do takich cudów jak szerokie szutrowe pobocze uczymy się od miejscowych lokalnego stylu jazdy. Nie ma tutaj zasadniczo instytucji zjeżdżania do prawej krawędzi jezdni, a nawet brawurowe wyprzedzanie nie powoduje większego zagrożenia, ponieważ “Wszyscy się mieszczą”.

Natrafiamy wreszcie na większe miasto, gdzie obserwujemy powszechnie panujący chaos, dziwne ronda o nieregularnych kształtach i zmiennym pierwszeństwie oraz długodystansowe trolejbusy. Stanie w korku pozwala dokładniej obejrzeć targowisko i blokowiska. Odkrywamy też, że pordzewiały gdzieniegdzie Polonez doskonale imituje Łady Samary i wspaniale wtapia się w tłum innych pojazdów, pozostając zupełnie niewidzialny dla Milicji. Od tej pory wyłączamy światła, co dopełnia idealny kamuflaż.

Do upragnionego celu docieramy 15 minut przed czasem, ale nikogo nie zastajemy. Dowiadujemy się, że nastąpiła skwara z miejscowymi i musieli zmienić nieco pozycję, że znajdą nas,ale nie tak od razu, “najpierw dokończymy flaszkę”. Gospodarnie myjemy zęby i takie tam, by dać się odnaleźć. Następuje krótkie i radosne powitanie, po czym słyszymy: "Fajnie, że przyjechaliście, jedziemy dalej”.    

sobota, 10 sierpnia 2013

ETAP 0: "Nie wyjdziecie stąd, Drzwi są zamknięte"


[W poprzednim odcinku: dowiadujemy się, że nasze auto zostaje powołane na misję]



W związku z zaistniałymi okolicznościami następuje szybka modyfikacja planu logistycznego: w sobotę Lepris jedzie na rodzinny zlot, w niedzielę porywamy Matkę Polkę z Pozka, wracamy wspólnie do Pabianic, zgarniamy Orzecha i ze sporym opóźnieniem gonimy ekipę do granicy polsko-ukraińskiej.

Na szybko załatwiamy zieloną kartę, odnajdujemy sprzęt biwakowy, a na nawigacji jakimś cudem załadowana jest mapa Ukrainy. W sobotę koło południa Lepris wyrusza na zlot rodzinny, co oznacza koniec możliwości przygotowania czegokolwiek do wyprawy. Po imprezie przejmuje ATU i z dumą prezentuje go Matce Polce. Wspólnie podziwiamy korozję i dziury w masce, po czym idziemy spać, by jak najwcześniej zawinąć rodzinkę z Poznania do Pabianic i wreszcie rozpocząć wyjazd. W dynamiczny niedzielny poranek szybko pakujemy szpej Matki i Miecia do wozu, by ruszyć i zminimalizować stratę czasową w stosunku do pozostałych samochodów. O 11 jesteśmy spakowane i gotowe do drogi. Urządzamy krótki instruktaż na temat immobilizera w aucie, po czym odpalamy wóz. Odpalamy wóz... i odpalamy, a on nie raczy reagować! Zaczynamy obwiniać immobilizer, bezskutecznie poprawiać klemy i na koniec dzwonimy do Taty Lepris: “Poprawcie kabel na rozruszniku.” Nadal nic się nie dzieje, dzwonimy znowu i słyszymy: “zaraz do Was przyjadę.” Słynne “zaraz” trwało akurat tyle, że koziołki poznańskie zaczęły wybijać południe, a my rwać włosy z głów. W międzyczasie ustalamy z Orzechem, że przyjazd z Warszawy przed godziną 17 nie ma sensu i tracimy nadzieję na łatwe dogonienie ekipy (a w tym naszego namiotu i śpiworów). Nadjeżdża tata Lepris i potwierdza śmierć rozrusznika. Auto odpalamy na pych i od tej pory - nie gasząc silnika - tankujemy i pędzimy w stronę Pabianic. Ponieważ jest niedziela części szukamy przez internet, a sytuacja nie wygląda najlepiej. Polonez z silnikiem Rovera nie był super popularnym pojazdem, więc nie znajdujemy NIC z Łodzi ani Poznania. W coraz gorszych nastrojach kontynuujemy podróż i rozglądamy się w poszukiwaniu szrotów. Szrotów nie widać, ale trafiamy na czynną wiejską stację LPG z obiecującym szyldem “CZĘŚCI SAMOCHODOWE”. Oczywiście rozruszników nie mają, ale otrzymujemy namiar na pobliską stację demontażu pojazdów. Władcą złomowiska okazuje się sympatyczny starszy jegomość, który oznajmuje, że ma rozrusznik i spyla go nam za “zawrotną” kwotę 50 PLN. 


rozrusznik - bendix kaputt


Uradowani zdobyczą pędzimy do domu dokonać podmiany. Psujemy sąsiadowi niedzielne popołudnie i wrzucamy Poldka na kanał. Lepris wreszcie znajduje czas na pakowanie. Powraca radosna wizja wyruszenia po 18 i perspektywa użerania się na odprawie granicznej. Trwa to może 5 minut, gdy nadbiega tata z informacją, że kupiony we wsi rozrusznik ewidentnie nie pasuje! Jest 1,5 raza za duży i pewnie od diesla. I znowu rzucamy się na internet... po chwili wynajdujemy rozrusznik w Łodzi. Posyłamy delegację w składzie Wodor i Matka, którzy jadą po rozrusznik odbierając po drodze Orzecha i zieloną kartę. Na miejscu rozpoczynają się szczegółowe konsultacje i sprawdzanie czy część jest kompatybilna na podstawie przesyłanych MMSów. “Jeśli nie będzie pasował, możecie go JUTRO zwrócić i poszukamy innego”. Słowo JUTRO wraz z jego podłym synonimem PONIEDZIAŁEK powinny być zakazane. Po godzinie ekipa wróciła z rozrusznikiem. Znów wyciągnęliśmy Pana Darka, by już finalnie przekonać się o tym, jak bardzo do silnika Rovera nie pasuje rozrusznik z innej FSO benzyny. Sytuacja zmieniła się tyle, że była nas już trójka gniewnych ludzi i zdążyło zrobić się ciemno. Browsowaliśmy internety jak szatany, na wszystkich dostępnych w domu kompach! O godzinie 22 pojawił się rozrusznik Poloneza Rovera w pobliskiej wsi! 10 minut później gnaliśmy już po niego hondą. Za trzecim zakrętem w Babichach znaleźliśmy pakujących się do Niemiec sprzedawców części. Jegomość przytargał identyczny rozrusznik, ustaliliśmy cenę i mieliśmy już odjeżdżać, gdy jego kumpel zaproponował, by kablami sprawdzić czy to w ogóle działa. NIE DZIAŁAŁO, a tym samym powróciły zmory o imionach Jutro i Poniedziałek. jednocześnie otrzymaliśmy info o tym, że reszta ekipy stacjonuje już przy granicy państwa.

Poniedziałek zamienił się w safari po łódzkich szrotach, w których to z reguły legendarny rozrusznik “kiedyś był”, “niestety sprzedaliśmy” i “proszę szukać u konkurencji”! Na wylocie z miasta znalazł się nawet obiecujący sklep o nazwie “MOTOZBYT”, w którym zaoferowano nówkę funkiel z 380 zł na WTOREK.
Zarówno wtorek jak i kwota były nie do zaakceptowania. Sytuacja z gównianej zaczęła zmieniać się w beznadziejną. 100km trasy poszukiwawczej łódzkich złomów przyniosło cień nadziei w postaci “Pan Władek za godzinę jedzie na swój warsztat i może znajdzie”. No wiec Pan Władek jechał na warsztat, a Lepris motorem dobijała do ostatniej i wątpliwej deski ratunku - kreatywnego serwisu rozruszników w Pabianicach. Znalezionego przez Mamę Ulę warsztatu nie odstraszyły dwie rozwiercone śruby w głowiczce rozrusznika (serwis w Łodzi stwierdził, że nie będą tego naprawiać w takim stanie). Mechanik obejrzał rozrusznik, oznajmił, że dysponują odpowiednim bendixem i będzie gotowe na JUTRO. Ponieważ słowo “jutro” zostało zbanowane, po krótkich błaganiach i opowieściach o dobowym opóźnieniu w wycieczce, padło upragnione: “Panie Stasiu, rozwiercisz Pani?” Tak więc Pan Stasiu rozwiercał Pani, Pan Władek w tym czasie wygrzebał rozrusznik w zbiorach kolegi, a Lepris czekała pod warsztatem.
Ekipy z Ukrainy natomiast nadały depeszę: “Drogi do Lwowa są super- jedźcie Hondą”.
Trzeci odłam wyprawy, czyli Pabianickie Centrum Dowodzenia zajmowało się zbieraniem sianego przez Wodora Defetyzmu “Nie wyjdziecie stąd, Drzwi są zamknięte” oraz podlewaniem go słynną frazą Cezarego Pazury potykającego się w “Nic Śmiesznego” o odwiecznie krzywe płyty chodnikowe Łodzi Kaliskiej. Około godziny 18 nastąpiło niemożliwe, czyli odpalenie Poldka nowym rozrusznikiem. Wydrukowaliśmy sobie legendę do bukw, żeby móc ogarnąć GPSa, bo przecież nikt z nas nie znał cyrylicy. Wreszcie można się było spakować i ruszyć... do Biedronki po zakupy na drogę. 



g. 18:00 - ATU gotowy do trasy


W ten oto sposób wymemłani i zrezygnowani ruszyliśmy o 21 w poniedziałek. Dowiedzieliśmy się, że teamy na Ukrainie spędziły większość dnia we Lwowie wymieniając krzyżak w jednej z terenówek, ale ruszają dalej i mamy być o 9 rano pod Termopilami, czyli prawie 800 km dalej. CHALLENGE ACCEPTED.

Złe dobrego początki, czyli o tym jak pojechaliśmy

Przygotowania do wyprawy

Przygotowań do wyprawy jako takich nie było. To znaczy były, ale nikt nie brał ich na poważnie, ale zacznijmy od początku…
Dwa tygodnie przed wyjazdem w szpitalnej poczekalni gdzieś pod Piłą spontanicznie wymyśliliśmy, że Poldek będzie startował jako Grande rezerwa, back-up-wóz i wice zastępca Land Rovera podczas Krymskiej wyprawy skokowo-eksploracyjno-jaskiniowej. 

chapter 1 - przygotowania
niezbędnik of Ukrainian driver, fot. Lepris Yankoska

Drobne utrudnienia


Pomysł był bardzo wesoły, wszyscy się śmiali i nikt nie brał go na poważnie. Oczywiście miał on parę słabych punktów… po pierwsze ATU należało do taty Lepris, który mógł się na nasz szalony plan nie zgodzić, po tym jak na początku XXI wieku oddaliśmy mu TICO z rysą na boku i zmasakrowanym ogumieniem zapanowała niepisana umowa o nieudostępnianiu jej pojazdów.
Na drugim planie stanął brak zgubionego, przeterminowanego paszportu, którego wyrobienie Lepris odkładała z powodów finansowych. Powody finansowe skutecznie zresztą osłabiały zapał do udziału w wyprawie. Poza tym wszystko było „ekstra”. Przez dwa tygodnie trwało radosne i niezbyt skuteczne omawianie detali wyprawy w stylu: kto z kim jedzie, skąd i jak? Sprawę utrudniał fakt, że do przede dnia wyprawy lista samochodów uczestniczących w ekspedycji była jeeedną wieeelką niewiadomą.
U Matki Polki okres ten zapisał się w historii jako walka o odzyskanie urlopu, który błędnie przesunięto na jakiś inny randomowy termin i niekoniecznie śpieszno było komukolwiek to naprawiać. Niepewny paszport i groźba braku urlopu utrudniała oszacowanie liczby uczestników wycieczki, a co za tym idzie ilości potrzebnych aut.
Pomimo całej niepewności dziewczyny pozostawały zdeterminowane, doszukując się w losowych sytuacjach dobrych znaków.

Zestaw dobrych wróżb:
a) Wyszukiwanie Poloneza na ulicy (zawsze się jakiś znalazł 
b) Ukraińskie akcenty w codziennym otoczeniu (np. „Hej Sokoły!”)
c) Wróżenie z autostopa (złapany samochód okazał się strzałem w „10”. Zawiózł i po załatwieniu wniosku paszportowego odwiózł Lepris do Poznania tego samego dnia!)

Matka dzielnie piłowała w pracy na dwie zmiany, po to, by pozamieniać się z koleżankami urlopowymi dniami. Lepris łapie stopa z Poznania do Łodzi, by w trybie PILNYM wyrobić sobie paszport. Wróżby zadziałały! Dostaniemy i auto i paszport, i urlop!
W ostatnim tygodniu prewencyjnie kupujemy pasek i napinacz rozrządu do Poloneza. W zasadzie robimy to pro-forma, cały czas słyszymy, że „Polonez będzie zbędny”. Nie wiadomo skąd pojawia się kolejna terenówka gotowa ruszyć na Krym. Spadamy na 4 miejsce w rankingu- tracimy potencjalnych pasażerów i zostajemy przydzieleni do innych wyprawowych aut. Dalsze naprawy i projekty tuningowe porzucamy. „Słaba misja”, ale mówi się trudno. Może innym razem, innym autem pojedziemy sami na wyprawę, na własnych warunkach. Przed nami otwierała się „fascynująca” perspektywa biernego pasażeringu. Nawet pakować się nie chciało.
I tak w atmosferze „w zasadzie nic nie wiadomo” dobrnęliśmy do planowego dnia wyjazdu.

W ostatnniej chwili


Koncepcja wyjazdu w piątkowe przedpołudnie; przedstawiała się tak:
-Krwawowóz wyrusza w piątek zahaczając o Zlot Bunkrowca w MRU, zgarniając w drodze ekipę wrocławską.
- Lepris jedzie z rodzicami na zjazd rodziny do Poznania, gdzie dopiero w niedziele rano z Matką Polką dosiadają się do Discovery’ego Marasa.
- Ostatnie auto z Poznania ma zabrać z punktu „B” pasażerów z Warszawy i Sosnowca.
Według planu wszyscy spotkaliby się na granicy i jeździli wspólnie dalej.

Piątkowe przedpołudnie i popołudnie upłynęło na wymianie rozrządu w Polonezie, skoro został już i tak kupiony. Sprzątamy też auto na wycieczkę do Poznania. I nie ma pakowania się! Za każdym razem, gdy Lepris próbowała uszykować lumpy na wyjazd, pojawiały się inne questy…
O godzinie 15 Poznań potwierdza listę 3 aut na wyjazd i definitywnie wyklucza udział Poloneza. Powraca smętne i bezsensowne pakowanie gaci, gdy niespodziewanie- 45 minut później, rozbrzmiewa telefon. Trzeci Land Rover wycofuje się z udziału w wyprawie i my wskakujemy level wyżej- jedziemy ATUtem: Polonezem-Roverem 1.4 GLI na sam Krym.