środa, 18 września 2013

"PAŁOWE SAFARI" CZYLI ZASADY UKRAIŃSKIEGO RUCHU DROGOWEGO



DOSTOSOWANIE POJAZDU DO STANDARDU WSCHODNIEGO


Jedź kiepskim autem, udawaj tubylca:


Ukraińscy kierowcy nadal często wybierają Łady Samary i Wołgi. Chociaż wbrew stereotypom pojazdy są dobrze utrzymane i w 90% poddane tuningowi, jeśli wybierzemy coś o zbliżonej linii stylistycznej i zakurzymy, to kamuflaż sprawdza się doskonale. Zostaniemy uznani za wyjątkowych nędzników. Idealnie byłoby dodać parę wschodnich akcentów, mn. zasłonki na tylną szybę lub koraliki na siedzenia, ale to już fanaberia i nie jest łatwo zdobyć te ozdoby.


Światła drogowe włączaj tylko od zmierzchu do świtu:


W dzień nie jeździ się na światłach, pozostawienie włączonych zepsuje całą maskaradę. Samochód jest zauważalny z daleka i wyróżnia się - BŁĄD!



ZASADY OGÓLNE - FOLKLOR

Jeździj zawsze lewym pasem (jest lepszy od prawego)


Chociaż bardzo dziurawe drogi odchodzą powoli do lamusa, to jednak ich piętno trwale odcisnęło się na stylu jazdy czujnych kierowców. Zupełnie jak w Polsce lewy pas jest mniej rozjeżdżony przez obładowane ciężarówki i oferuje równiejszy asfalt.


Wszyscy się zmieszczą!


Na drodze spotkamy się z niezwykłą dla Polaka wyrozumiałością. żadnego niecierpliwego trąbienia, czy strzelania z długich świateł. Wszyscy wykorzystują pełną szerokość drogi i umożliwiają wyprzedzanie zawsze. Nie ma też najmniejszego problemu ze zmianami pasa nawet w zatłoczonym mieście.  


Środek drogi jest zawsze najlepszy, jeśli nie ma namalowanych pasów:


Na środku drogi jest najrówniej i ładnie wszystko widać. No i - patrz wyżej


Jeśli nie możesz wyprzedzić lewym pasem, leć poboczem!


Jeśli nie wierzysz- podejrzyj lokalsów!
Rzadko stosuje się zjeżdżanie do prawej strony i dawanie miejsca na wyprzedzanie, pewnie ze strachu przed dziurmi. Zamiast tego świetnie sprawdza się “pomienianie” prawą stroną lub poboczem. Pas ubitej ziemi bywa szeroki, jest zawsze pewną alternatywą, na przeszkodzie nie staną nam wyrastające znienacka znaki drogowe! pobocze to pewniak!


Totemy z gałęzi i foliówek


Ostrzegają przed solidną wyrwą w asfalcie.


Stacje benzynowe z trybem pre-paid


Przed zalaniem baku należy zadklarować ilość paliwa, a często wpłacić zaliczkę na poczet tankowania.


Nie szukaj publicznych szaletów na daremno.


Warunki toaletowe “na narciarza” to powszechny widok na Ukrainie. Tylko nieliczne stacje pozwalają sobie na ispirowane cywilizacją toalety. Dwie wytłoczki na stopy i dziura pomiędzy nimi okazuje się nierzadko gorszą alternatywą niż fekalna wycieczka na łono natury. Na dworze przynajmniej tak nie cuchnie! Przy okazji należy zwrócić uwagę, na “ślady” po poprzenikach.


KONTAKT Z MILICJĄ, CZYLI NIE WSZYSTKO STRACONE


Lojalnie ostrzegamy, że do stosowania poniższych porad wymagane jest nieco tupetu, odrobiny talentu aktorskiego i posiadania stalowych nerwów, ale polecamy.

Unikaj kontaktu wzrokowego z milicją!


Żartujemy, oczywiście można sobie popatrzeć jak nas ignorują, jeśli się dobrze zamaskowaliśmy.


Nie zatrzymuj się, jeśli nic nie zrobiłeś


Jeśli masz pewność, że nic nie przeskrobałeś, a patrol sygnalizuje zatrzymanie w ostatniej chwili, nie stawaj do kontroli, jedź dalej przepisowo i poczekaj na pościg. Kiedy nastąpi pościg można przestać “uciekać” i poszukać parkingu. Stawaj TYLKO W MIEJSCU do tego przeznaczonym i najlepiej ruchliwym. Obecność przypadkowych osób może ostudzić apetyt funkcjonariuszy na łapówkę  oraz zmnimalizować możliwość wymyślania wykroczeń.


Jeśli padnie zarzut nie zatrzymania się do kontroli polecamy wykonanie pokazu wizualno słownego, tego jak bardzo nagłe hamowanie jest niebezpieczne.


Gdy patrol zatrzyma pierwsze auto z grupy, reszta jedzie dalej.


Warto unikać dawania pretekstu do zatrzymania, w ten prosty sposób unikamy zbiorowego mandatu. Powodem może być na prawdę cokolwiek, na przykład przekraczanie linii ciągłej jezdni w celu zatrzymania.


Udawaj, że nic nie rozumiesz: “Dlaczego ? Za co ? Nie rozumiem.”


Bardzo skuteczna technika, ale wymaga wytrwałości. Funkcjonariusze będą tłumaczyć nam wykroczenie na wiele prostych i łatwych do zrozumienia sposobów. W wersji uproszczonej, kiedy faktycznie nie popełniamy wykroczenia, jest to nawet zabawne, w wariancie z wykroczeniem stresujące.


Nie dawaj dokumentów do ręki!


Wychodząc z założenia, że jeśli oddamy do ręki dokument, będziemy go mogli odzyskać tylko za pieniądze , postanowiliśmy nie wręczać flepów. Przezornym polecamy metodę “na glonojada” czyli przykładanie papierów do uchylonej szyby.  


Pomyl dokumenty


Warto też udawać, że się nie rozumie, o jaki dokument chodzi i dawać inny, losowo wybrany :)
Polecamy pokazanie własnego paszportu zamiast dowodu rejestracyjnego pojazdu lub wciskanie zielonej karty, która ich mało interesuje.


Okaż skruchę


Gdy kilkakrotnie udowodnimy wybitny poziom głupoty stosując powyżej opisane techniki, wyglądamy niebogato, a zrozpaczony patrol koniecznie chce nam wytłumaczyć jaką popełniliśmy zbrodnię, możemy pokazać, że jest nam smutno i przeprosić.


SŁOWNICZEK


Nie rozumiem - uniwersalna odpowiedź na wszystkie pytania funkcjonariuszy


Auto Monka - myjnia samochodowa


Obmień banknot - Kantor, w którym pieniądze “pominiamy” np. po okazaniu paszportu, albo zostaną przyjęte tylko nominały, które według sobie wiadomego klucza uzna obsługa kantoru. UWAGA! dementujemy pogłoski, iż można na Ukrainę brać dolary - Trudno jest je wymienić! A już jak są starsze nominały - zapomnij! Pocieszeniem może natomiast okazać się fakt, że kurs waluty jest generalnie bardzo zbliżony w całym kraju.


Do opora - do pełna: ważna wskazówka przy tankowaniu - ponieważ tam  najpierw płacisz, później otrzymujesz paliwo, przy zalewaniu baku do pełna należy pokazać zaliczkę





wtorek, 3 września 2013

ETAP 3: Odessa Highway

[W poprzednim odcinku niekończącego się pierwszego dnia wycieczki przemierzamy Ukrainę wraz z ekipą. Pałowe safari trwa w najlepsze, a drogówka z częściowym sukcesem ściga i dopada nasz konwój. Odkrywamy czar zatłoczonych miast i zbliżamy się do autostrady i upragnionego Krymu.]   



Wszyscy załoganci jak i zapewne czytelnicy zastnawiają się jakie egzotyczne niespodzianki zafunduje nam standard ukraińskiej autostrady. Spodziewając się najgorszego wjeżdżamy na M-05, przyspieszamy spokojnie do setki i utrzymujemy tempo, uważnie obserwując otoczenie.



Tym razem wyposażamy się zawczasu w stosowne gridy i ustawiamy cele dla niepokornego GPS’a. Pierwszym z nich jest strategiczny zjazd około 100 kilometra przed Odessą rozpoczynający skrót na Mikolaiv, a drugim baza noclegowa znajdująca się już na półwyspie Krymskim. Nie oddajemy też CB radia na wypadek wystąpienia problemów nawigacyjnych. Postanawiamy trochę przegonić ATU i uciekamy chłopakom.
     
Rozpędzamy jeszcze bardziej bolid i jaramy się widokiem zupłnie gładkiego asfaltu, pasów, barierek i pobocza, a przede wszystkim brakiem bramek i jakichkolwiek opłat. Silnik pracuje żwawo i dodaje nowy atut ATU - dynamiczne przyspieszenie. Na równej nawierzchni okazuje się też, że problemy z geometrią, nie są aż tak uciążliwe jak przypuszczaliśmy. Nie przypuszczaliśmy też, że na zajmowanym przez nas pasie pojawi się pojazd mknący pod prąd.
Zaczynamy wygłaszać litanię do hardcorowych upodobań wschodnich sąsiadów i przerzucać się znanymi z YT przykładami makabrycznych wypadków, a chwilę później zaczynamy rozumieć skąd się to drogowe UFO wzięło. Dojeżdżamy do paranormalnej przyczyny tego zjawiska - betonowo-stalowych bloków dziwnej konstrukcji czyhających na kierowców po środku drogi.


Szalony konstruktor pozostawił jednak kierowcom wolną rękę nie narzucając jednoznacznej metody pokonania przeszkody, stąd strumienie pojazdów opływały twór ze wszystkich stron.
Rzuciliśmy się w prawy nurt i podryfowaliśmy dalej. Uspokajamy tempo i kontemplujemy sięgający, aż po horyzont ocean słoneczników.

W międzyczasie ekipa terenowa przyspiesza, dogania nas i przegania. Musieliśmy im wejść na ambicję, jednak nie podejmujemy pościgu, zapał skutecznie studzi aktywacja pomarańczowej kontrolki rezerwy i świadomość powracającego braku Hrywien. Pozostaje nam wypatrywanie dużych stacji benzynowych otoczonych wybudowanymi specjalnie na nasze powitanie miasteczkami kantorów, w których na pewno da się negocjować kurs wymiany, a zadowoleni właściciele przyrządzą nam aromatyczną kawę. Niestety jedynym śladem tej utopii są nowoczesne stacje z bogatym zapleczem pozostające reminiscencją EURO 2012, mitycznej wioski kantorów na horyzoncie nie widać, lampka uporczywie sygnalizuje obniżający się poziom benzyny, a trasa zaczyna łagodnie wspinać się na wzgórza.   




Rozległe panoramy nieskażone obecnością człowieka i odległości sczytywane z GPS’a uświadamiają i pomagają ogarnąć wyobraźnią faktyczną wielkość Ukrainy. W obliczu tego ogromu coraz bardziej żałujemy, że nie zatankowaliśmy rezerwowego kanistra, który właśnie obijał się pusto gdzieś w bagażniku.


Z rytmu melancholijnej podróży - poszukiwania wybija nas kolejne makabryczne odkrycie. Na poboczu autostrady dostrzegamy pieszych… Pierwsza grupa ciągnie coś na biednym wózeczku wzdłuż betonowego zabezpieczenia drogi, niecały kilometr dalej napotykamy matkę niosącą dziecko, jeszcze dalej ktoś drałuje samotnie na rowerze. Potem widzimy już bardziej typowego autostopowicza z gitarą, niestety nie możemy nikogo zabrać, gdyż mimo najszczerszych chęci nie uda nam się wcisnąć na pokład kolejnej osoby.   


Po przejechaniu około 200 kilometrów GPS zaczyna sygnalizować zjazd z autostrady, czyli początek skrótu. Prowadzi po ostrym łuku zjazdu, który zgrabnie zawija się i pod wiaduktem przejeżdżamy na druga stronę trasy, jeszcze jeden łuczek korygujący kurs i cudem unikamy wpakowania się z całym impetem w serię dziur otoczonych resztkami asfaltu.


Droga zakręca jeszcze raz, ukazując wioskę. Osada jest równie zaniedbana i zapuszczona jak prowadząca do niej droga, a i z pewnością ślicznie wyglądałaby na fancy instagramach turystyki biedy. Lokalne dzieci znużone kiepskimi rozrywkami, patrzą z politowaniem na zagraniczne blachy i dziurawą karoserię Poldka. Próbujemy tradycyjnie dzieciakom pomachać i szerzyć image pozytywnej uśmiechniętej szeroko Polski, ale jakoś nie doczekujemy się odzewu, nikt nie włazi na płoty, ani nie przybija piątki.



W końcu i my tracimy rezon patrząc na ekran nawigacji, wyświetlający komunikat 30 kilometrów na wprost. Prędkość jaką utrzymujemy na dziurach żałośnie dorównuje dystansowi do pokonania. Szybko oceniamy sytuację, oddalamy widok mapy i postanawiamy nie dewastować zawieszenia w pierwszych dniach wyjazdu. Poza tym na południe do samej Odessy prowadzi autostrada, która zamienia się w drogę ekspresową biegnącą wzdłuż wybrzeża Morza Czarnego na sam Krym. Tak więc licząc na epickie widoki, ciekawe zwiedzanie dużego miasta oraz możliwość wymiany waluty, która doprowadzi do nabycia brakujących dóbr w supermarkecie, czym prędzej zawracamy.


Wiochludzie nie dziwią się nic, a nic naszym rychłym powrotem, domyślamy się, że wiele ekip traci wiarę w atrakcyjność skrótu i z wioski ucieka. Z radością pokonujemy powrotną sekcję zakrętów i wracamy na właściwy tor.


Zapada zmierzch, od Odessy dzieli nas już tylko 50 kilometrów, lecz nadal brakuje paliwa. Z nadzieją taksujemy pobocza, ale zamiast wioski kantorów dostrzegamy wielkie skupisko straganów. Melony, arbuzy, suszone ryby, kiełbasy i kasety VHS doskonale pokrywają się w tych warunkach warstwą drogowego pyłu i gromadzą cenne pierwiastki chemiczne pozyskane ze spalin. Nie tak miała wyglądać nasza utopia, ale nie mamy wyjścia, trzeba spróbować wymienić EURO u sprzedawców.  


W przewodnikach czytaliśmy przed wyjazdem o tym, by uważać na oszustów - cinkciarzy. Teraz naturalnie bylibyśmy wniebowzięci znajdując chociaż jednego. Niestety wszystko wskazywało na to, że któreś z nas musiało wcielić się w tą niewdzięczną rolę i próbować wcisnąć walutę na straganach.


Czarne ciuchy, okulary “top gun” były wystarczającą sugestią, by casting do roli cinkciarza wygrała Lepris. Otrzymuje za to “gażę” 40 EURO i misję do spełnienia: wymienić kasę po kursie zbliżonym do tego, jaki pamiętamy z Polski. Na szybko obliczamy, że za 10 EURO powinniśmy dostać około 110 Hrywien i posyłamy agenta do boju.


Na pierwszy ogień idą jowialnie wyglądające energiczne i dosyć młode przekupy z kiełbasą i wędlinami. Ze sporym trudem udaje się pominąć średnio apetyczne wędliny oraz przedstawić babom koncepcję transakcji, a przy okazji nauczyć stosownego zwrotu po ukraińsku.  
Ponieważ z liczebnikami nie idzie najlepiej, stosujemy kartkę papieru z finansową odmianą kółka i krzyżyka. W końcu agent wraca do wozu z paskudną ofertą przelicznika 100 Hrywien za 10 EURO. Niezbyt nam to odpowiada i postanawiamy podjąć z babami negocjacje, potargować się.


Agentka L na pewniaka podbija z nową propozycją kursu zapisaną na kartce do lady z kiełbasami. Baby, które tracą w procesie przemyśleń nieco uroku osobistego, przystają na nią, jednak stawiają twarde ultimatum. Część transakcji musimy rozliczyć w kiełbasie.    
- Skolko taka sztuka? - pyta Lepris wskazując niepozorne, na oko 200 gramowe pętko wyglądającej równie apetycznie i przystępnie jak plaster lastriko kiełbasy.
- 10 EURO i dostaniecie do tego 300 Hrywien - odpowiada z uśmiechem przekupka.
Mimo wielu talentów i sporej dozy opanowania Agentka L nie wytrzymuje parska śmiechem i rzuca zdziwione:
- Coooo?
Zgubna reakcja powoduje, że sprzedawczyni zmienia się w sapiącego i oburzonego potwora, czerwienieje ze złości, zaczyna wymachiwać rękami i klarować, że ona ma tu towar i biznes prowadzi. Na propozycję wymiany kasy po ichnim niekorzystnym kursie zmienia kolor z koralowego na purpurowy i zaczyna krzyczeć do pozostałych handlarzy komunikaty, z których jasno wynika, że pertraktacje z sąsiadującymi stoiskami są skazane na niepowodzenie.  


I faktycznie zagadywani sprzedawcy innych towarów spuszczają wzrok i mówią, że EURO im niepotrzebne i że nie wymienią, że Dolarów tym bardziej, a że gdyby to były Ruble to chętnie by wzięli. Przeklinając w duchu złote porady internetowe z tematyki wymiany walut chwytamy się ostatniej deski ratunku - stoiska z ciuchami.


Tutaj idzie o wiele sprawniej i szablonowo, nie próbujemy już negocjować przelicznika. Pierwsza osoba kontaktu woła drugą, schodzimy z pola widzenia reszty targu. Ta odlicza odpowiednią sumę i pokazuje banknoty. Ze sporą dawką stresu finalnie ryzykujemy i wymieniamy się kasą.


Nieco zmęczeni ruszamy do najbliższej stacji benzynowej. Stacja nie każe długo na siebie czekać i po dosłownie paru kilometrach udaje się wreszcie zatankować. Ponieważ nie oddaliliśmy się zbytnio od zjazdu na skrót, wołamy na CB do reszty ekipy. O dziwo udaje się złapać kontakt i po chwili Disco zjawia się na naszej stacji, gdzie wspólnie czekamy na Rendża. Okazało się, że cała reszta także uznała drogę za przesadnie złą i postanowili jechać przez Odessę i dalej wybrzeżem. Ustalamy też, że skoro w Polonezie jest GPS to będziemy pilotować Dyskotekę.


Do dziś dnia nie wiadomo, czy to kolejna sprawka UFO, jednak ledwo kapitan ATU zdążyła przekazać tą radosną wiadomość załodze, Dyskoteka zniknęła pospiesznie ze stacji paliw.
Postanowiliśmy nie podejmować walki z siłami nadprzyrodzonymi i znając punkt docelowy pojechaliśmy solo w stronę Odessy.

c.d.n.

wtorek, 27 sierpnia 2013

ETAP 2: KHMELNYTSKYI - UMAN

W poprzednim odcinku zaliczamy 12 godzinny sprint drogowy, przekraczamy granicę Polsko - Ukraińską oraz granice wytrwałości dwóch tamtejszych funkcjonariuszy drogówki, którzy z wrażenia odpuszczają wyłudzanie dewizy. Skutecznie wtapiamy się w otoczenie wyłączając światła w samochodzie oraz wbrew złorzeczącemu Krzysiowi ostatkiem sił doganiamy punkt dziewiąta resztę ekipy.

[fotka ukraińskich dróg, dzięki uprzejmości Ivy: widok z Krwawowozu)
 

“Fajnie, że jesteście, jedziemy dalej” - słyszymy werdykt, który doskonale wpisuje się w poetykę “Nie spać zwiedzać”. W związku z zaistniałą sytuacją postanowiliśmy wybrać godnego następcę kierowcy pierwszego etapu, który to, a raczej która, była już delikatnie mówiąc do niczego. Podczas tej selekcji zastosowaliśmy zdroworozsądkowe kryterium wypoczęcia i po przeprowadzeniu krótkiej analizy wybór okazał się oczywisty. Pies. Zdecydowanie spał spośród nas najdłużej i wykazywał duży entuzjazm podczas obsikiwania ukraińskiego płotu, poza tym w odróżnieniu od nas sensownie reagował na komunikaty głosowe.        
Po osiągnięciu tak znakomitych wyników badawczych postanowiliśmy nie kombinować więcej
i wybrać ochotnika.


Orzech awansował na kierowcę oraz dzierżcę pastylki immobilizera, a tym samym przestał być pilotem. Matka została pilotem - zagadywaczem kierowcy, a Lepris odkrywa atuty bycia młodszym asystentem Miecia do spraw wypoczynku. Po tych zmianach kadrowych uformowaliśmy z resztą ekipy kolumnę pojazdów. Polonez, jako najmniejszy Rover otrzymał hlubną środkową pozycję, prowadził Rendż, a zamykała Dyskoteka. Dostaliśmy także upgrade - CB radio z gigantyczną anteną prosto z Dyskoteki. Pomimo usilnych starań nie udało się sprawić, by radio działało należycie, szumiało jak zagłuszacz radzieckiego satelity i nigdy nie było pewności, że ktoś nas w ogóle słyszy. Poza tym wyglądaliśmy dosyć zabawnie z metrową anteną od CB na pustym dachu w otoczeniu solidnych pojazdów wyprawowych sumiennie obładowanych bagażem i sprzętem do uprawiania sportów rozmaitych dziedzin.
Po krótkich ustaleniach dalszego planu, który zakłada jak najsprawniejsze dojechanie na Krym, ruszamy w odpowiednim kierunku oraz szukamy stacji benzynowej. Prowadzimy też aktywne poszukiwania kantoru, który objawił się nam jak na złość tylko raz, w pierwszym większym mieście - Tarnopolu. Oczywiście jedynie Matka ucząc się z kartki- słowniczka  jako tako interpretuje cyrylicę, więc co chwila musi oglądać podsuwane szyldy i mówić “To nie jest ten napis!” .
  
Szliśmy jak burza, ale taka wolniejsza, gdyż poranne eldorado szerokiej lecz dziurawej drogi zamieniło się w piekiełko wąskiej i dziurawej drogi. Na domiar złego natężenie ruchu przybrało rozmiary upierdliwe i oscylowało na pograniczu trasowej jazdy i dynamicznego zatłoczonego dojazdu na przedmieścia. O stałym tempie nie było mowy, gdyż co chwila było coś do wyprzedzania. Pech chciał, że jakoś nie zdążyliśmy przed startem ustalić wspólnej wersji reguł jazdy w grupie, ale jakoś to wychodziło. W obliczu porannych przygód zaczęłiśmy podejrzewać, że nasz kamuflaż lekko się na skutek jechania w formacji zdegradował i musimy przyciągać uwagę. Ponieważ zabawa w “Pałowe Safari” trwała w najlepsze z zainteresowaniem obserwowaliśmy pobocza i podejżliwie taksowaliśmy srebrne pojazdy na drodze. Niestety nic się nie pojawiało, oprócz jednego biednego radiowozu jadącego z naprzeciwka. Wykonaliśmy rutynowe wyprzedzanko i już myśleliśmy, że padniemy z nudów podziwiając do końca dnia zgrabny tył Range Rovera Classica V8 z końca lat 70tych, gdy ktoś bystry zauważył, że drużyna z radiowozu na widok naszej kolumny zawraca i zaczyna śledzić Dyskotekę. Co gorsza Dyskoteka nie załapała się na okienko i nie zdążyła wyprzedzanka wykonać razem z resztą grupy. Wyprzedzanko nie było do końca porządnym wyprzedzaniem, ponieważ złośliwa droga miała po środku wymalowaną linię ciagłą i trochę to było nieładnie tak działać. Trzeba było coś zrobić, złapaliśmy więc pomysłowo za nowy nabytek - CB radio i zaczęliśmy nadawać do kapitana Disco “Maras pały za Wami zawróciły i siedzą Wam na ogonie! nie róbcie nic głupiegoooooo”. Po przydługiej serii trzasków przyszła wyczekiwana odpowiedź “Macie CB radio Marasa u siebie”. W tym samym momencie ekipa Dyskoteki bez radia zgrabnie wyprzedziła TIR’a na ciągłej…

Dalszy bieg wydarzeń wyglądał tak, że na dachu radiowozu zawył kogut i po krótkim pościgu zatrzymano Dyskotekę na poboczu. Pobocza na tej parszywej drodze w zasadzie nie było, co sygnalizowała kolejna linia ciągła. Zresztą naszym jedynym marzeniem, było oddalić się od patrolu drogówki czym prędzej, gdyż nie mieliśmy apetytu na popularny w tym kraju mandat grupowy. Tak więc postanowiliśmy nikczemnie porzucić schwytanych kolegów i gdzieś się trochę ukryć, ale niezbyt daleko, by nas łatwo odnaleźli, zgodnie z regulaminem safari na jakimś legalnym parkingu. Plan był tak świetny, że złapaliśmy za radiostację by, go przekazać na przód kolumny. “Marasa złapała Policja, jedźmy dalej i schowajmy się gdzieś dalej”. Wreszcie się to radio na coś przydało pomyśleliśmy zadowoleni. Radość nie trwała długo, tak samo jak transmisja naszego komunikatu, już po chwili zobaczyliśmy jak Rendż staje na poboczu…           
Przełączyliśmy się na komunikację okno-okno, rozproszyliśmy konwój i odnaleźlismy azyl na zatłoczonym porządnie parkingu. W międzyczasie udało się dodzwonić do Dyskoteki i ustalić, że wręczenie stargowanej kwoty mandatu za pakiet wyprzedzanie & przekroczona prędkość zwróciło im wolność oraz że możemy kontynuować szukanie stacji benzynowej.   

Stacja znalazła się dosyć szybko, Shell to był nawet. Zachęceni poprzednim sukcesem próbujemy zapłacić za paliwo obcą walutą.
- Przyjmujecie euro?
- NIET
- Dolary?
- NIET 
Niestety tym razem bzdurne przewodnikowe zdanie o popularności tych środków płatniczych u naszego wschodniego sąsiada, prowadzi do tankowania na zeszyt i żebrania wśród części ekipy, która zdążyła odwiedzić kantor we Lwowie “Kto nam pożyczy hrywny?” Marmatu ulitował się nad nami i pustawym bakiem fundując tankowanie.
W tym czasie nadjechał Maras uboższy o 600 hr. Dla nie wtajemniczonych w arkana ekonomii i kursy walut, dodam, że jest to kwota pozwalająca na nabycie prawie dwóch prawie pełnych baków benzyny do Poloneza. Schwytani znaleźli się w znacznie gorszej sytuacji niż my rano, gdyż faktycznie mieli na koncie przewinienie i nie skorzystali w pełni z systemu “nie rozumiem, o co chodzi?”, ale przynajmniej utargowali zniżkę.

” No cóż... jedziemy dalej, w duchu doceniając miniony komfort spokojnej nocnej jazdy. Może i były liczne dziurska w drodze, ale one przynajmniej nie wlepiały za byle co mandatów. W zasadzie przyjęliśmy tezę, że w nocy policja śpi i nie wystaje bez sensu na drodze, natomiast za dnia namiętnie ściga turystów i gnębi wszystko co się na drodze rusza. Od tej pory uważamy na patrole jeszcze bardziej i cieszymy się z sumiennego ostrzegania o ich obecności za pomocą sygnałów świetlnych. Kierujemy się na Uman, gdzie mamy nadzieję nadrobić straty czasowe  za pomocą autostrady. Z tą międzynarodową trasą wiążemy także nadzieję na znalezienie kantoru lub chociaż stacji akceptujących EURO.    

Dojazdówka do Umanu przebiega bez większych przygód, oprócz tego, że GPS’y nie wiedzą o istnieniu obwodnic miast i fundują nam kolejną atrakcję - zwiedzanie zatłoczonych centrów w godzinach szczytu.

Korki, Trolejbusy zgarniające pasażerów co sto metrów, nowoczesne sygnalizatory z odliczaniem czasu  pozostałego do kolejnej zmiany, trzy-cztero pasmowe arterie, a do tego chaos i freestyle kierowców, którzy przy tym są bardzo uprzejmi i wyrozumiali.  
Neofolklor miejski okazuje się całkiem ciekawy, zwłaszcza, że auto imitujące Ładę Samarę pozwala dobrze zlać się z otoczeniem i nie płoszyć obiektów obserwacji. Specyficzny klimat będący starnaną mieszaniną nowoczesności, biedy i wschodu  pociągał nas, zwłaszcza z bezpiecznej perspektywy “inside the car”. Tak oto znaleźliśmy sobie kolejną super rozrywkę i od tej pory z pełną premedytacją i wbrew wszelkim poradom, pakujemy się do centrów miast Ukraińskich.

Reszta popołudnia schodzi nam w korkach, a potem na szukaniu baru z paszunią, w której będą potrawy do wyboru. Pierwsze trzy przynoszą rozczarowanie w tej materii oferując barszcz ukraiński i kaszę. W końcu sytuację ratuje knajpka z rybami przy jeziorze. Po przerwie obiadowej kontynuujemy pokonywanie ostatnich 30km do autostrady. Początkowo zakładamy przejechanie M-05 odcinka 100km, ale po krótkiej naradzie wydłużamy go do 200km. Zabieg ma zwiększyć szanse na wymianę waluty oraz przyspieszyć dotarcie na Krym. Bierzemy kordy dalszej trasy i namiary na punkt docelowy i jedziemy dalej.   
C.D.N.

wtorek, 13 sierpnia 2013

ETAP 1: 727km (12h) Pabianice - Khmelnytshyi

[W poprzednim odcinku: wymieniamy rozrusznik w samochodzie, a ekipa oddala się coraz bardziej. Gdy w końcu auto zjeżdża z kanału i jesteśmy gotowi do drogi, okazuje się, że mamy prawie 800 km straty do nadrobienia.]


Pożegnanie z krajem celebrujemy w Biedronce: duży “tiger”, baniak wody 5L, Biedracola, kabanosy, papier toaletowy i równie apetyczna kaszka instant... Srajtaśmy i wody bierzemy dużo, ponieważ według komunikatów ze strony MSWiA grozi nam niechybnie dur brzuszny i polio, te zarazy mają czyhać na wszystkim czego się dotkniemy, a zwłaszcza w kranówce i regionalnych smakołykach z przydrożnych straganów. Udaje się znaleźć uchwyt GPS’a, rozgałęźnik do gniazda zapalniczki i przetwornicę do ładowania aparatu. Pakujemy butlę gazową 5kg, której nie udało się dotankować po poprzednim wyjeździe, historyczny zestaw garnków, niezbędniki, kubki, chwytaki... Czajnik nawet mamy. Dorzucamy prewencyjnie mini namiot z marketu. Oto zestaw rzeczy niezbędnych do przetrwania. Gdyby słuchać porad internetowych zdobywców Krymu, okazałoby się, że zdecydowanie przesadzamy pakując i śpiwory i namioty. Dużo gorzej wychodzi przygotowanie muzy na drogę. Radio w ATU obsługuje tylko audio CD. W pośpiechu udaje się przerzucić zestaw CD’ków z trupią czachą wyciągnięty z Hondy... Szybko okazuje się, że perełki kolekcji takie jak “Communion” Septicflesh’a, “Elysium” Christ Agony, czy ep’ka podarowana bezpośrednio przez kapelę podczas Merciless East Festival w Chełmie, nie do końca wszystkich cieszą tak samo. W zasadzie okazuje się, że jest tylko jedna płyta, która przechodzi  przez komisję dużo ostrzejszą niż ława szyderców z “Mam talent” , a jest to “Wykorzenienie” Kapeli Ze Wsi Warszawa.  

Ale wracając na właściwe tory, wyruszyliśmy i mamy w perspektywie ponad 400km do samej granicy. Rezygnujemy z przekraczania jej w Krościenku, ponieważ dostaliśmy cynk, że pozostali dzień wcześniej, męczyli się na przejściu 1,5 godziny, po tym jak straż graniczna wymyśliła, że na pewno coś przemycają, dowodem tego miały być rzekomo świeże spawy na ramie Rendża. Za cel taktyczny obieramy Przemyśl i zaczynamy dostojnie redukować dystans. Normalnie pedał gazu byłby stale przytwierdzony do podłogi, jednak nie znamy auta, a Tata straszy, że pali dychę i więcej w trasie oraz, że z powodu złego ustawienia geometrii miota nim jak szatan na boki po przekroczeniu 110km/h. Występuje też lekki luz na kierownicy. Wszystko to powoduje, że grzecznie utrzymujemy wskazówkę obrotomierza w zielonej-ekonomicznej strefie skali.

Byle do przodu. W trójkę z psem. Ciśniemy, z misją dogonienia ekipy do rana. Jak na wieczór przystało, drogi okazują się puste, policja ewidentnie spać poszła dawno, tylko “Krzysiu the navigator” nieubłaganie twierdzi, że przejechanie trasy zajmie ponad 14 godzin! Ponieważ nie dał się sprzętowo nakłonić do zmiany tonu, przechodzimy do oralnej ofensywy:
- Ten GPS jest jakiś zjebany!
- Może ma godzinę źle ustawioną?
- A może liczy postoje?
W potyczce słownej, nawigacja operująca głównie frazą “zwolnij” przegrywa z kretesem. Obśmiewamy błąd nawigacji, po czym tuż przed Sulejowem wbijamy się beznadziejnie w sznuuuuuuuuuur samochodów. Korek po horyzont i ZERO OPCJI OMINIĘCIA GO! Próbowaliśmy, ale wyjechaliśmy klucząc po krzakach jakieś 20m dalej dołączając do tych samych aut z kolejki. Przyczyną korku okazał się ruch wahadłowy z okazji remontu jednej z 2 nitek na tamie w Sulejowie. (Panie GPSie, czy o tym Pan mówił podając szacowaną godzinę dojazdu?) Próba wyszukania objazdu rozbija się o Pilicę, a raczej brak innych mostów w rozsądnej odległości. Po ponad godzinie przesuwania się wartko, jak akcja w Modzie na Sukces, w końcu przejeżdżamy dalej (Prowadziła Lepris, tak ta sama, która zrobiła motorem za dnia 100km po Łódzkich szrotach w poszukiwaniu rozrusznika). Krzysiu nadal żyje w czasie zimowym, ale mimo to po ominięciu korków niewiele zmieniły się jego szacunki... może wie, że jedziemy na granicę Polsko-Ukrainską i liczy czas oczekiwania na odprawie?

Dalsza jazda sprawnie poszła i dojechaliśmy do Korczowej około 3 w nocy. Tutaj dziwimy się nowiutką trasą szybkiego ruchu do granicy i dużą ilością wolnych bramek. Biorąc pod uwagę nieciekawe doświadczenia sprzed 4 lat spodziewaliśmy się najgorszego, zwłaszcza gdyby uwierzyć w mądrości płynące z for internetowych na temat przewozu psów. Według tego cennego zbioru wskazówek czeka nas kłótnia o brak tłumaczenia paszportu psa na rosyjski, wręczanie za czworonoga łapówki. Spodziewamy się też serii wymuszeń finansowych, chociażby dlatego, że samochód nie jest nasz oraz przygotowujemy się na szczegółową rewizję klamotów.

Tymczasem wbijamy niezbyt zadowoleni w pachnącą walutą kolejkę zbyt nowoczesnych samochodów “UE CARS” i czekamy. Przed nami tylko 3 pojazdy, jeden z Niemiec, generalnie nie dzieje się nic, a Matka idzie sprawdzić, czy już tutaj zaczyna się region toalet w konwencji narciarskiej.

- Ej, idę siku.
- OK, my się nigdzie nie ruszamy.
Gdy tylko Matka zniknęła, celnicy otworzyli nową bramkę z kuszącym “All passports”. Nie sposób było przepuścić takiej okazji! Wsteczny, nawrotka i heja na nowy wolny pas. Oczywiście Matka wracając trafiła akurat na moment taktycznego odwrotu i pomyślała, że wiejemy jednak do ojczyzny.

Nie zwialiśmy, a wrota do ukraińskiego piekła dziurawych dróg zbliżały się nieuchronnie. Pierwsza kontrola obcięła podstarzały wizualnie pojazd z nikłym zainteresowaniem. Skontrolowali nasze paszporty, a psa wraz z dokumentami kompletnie zignorowano.

“Psiego paszportu nie chcemy. Proszę otworzyć bagażnik, rzeczy osobiste? Aha, dziękuję, Proszę podejść do okienka."

Pani szybko rozpoznała nasze mordy ;) (Sobaki nadal nie chcieli sprawdzać) i przeszliśmy level wyżej: na część Ukraińską.  

-Skolko osób? -Tri?
(nadal nikt nie chce psiego paszportu!, dostajemy talończyk i idziemy do okienka.)
- A czyje auto?
- Mojego taty
- Polonezus?
- tak
- a Dokąd jedziecie?
- Na Krym
- a ile razy było auto na Ukrainie?
- ani razu!
(tak naprawdę auto w poprzednim wcieleniu było kupione właśnie w celu podróżowania na Ukrainę i Białoruś i tylko dlatego postanowiliśmy go użyć)

Pan celnik oddał dokumenty i pozwolił jechać. Talończyk zdajemy na wyjdzie z Korczowej i PO 15 MINUTACH JESTEŚMY NA UKRAINIE. Znowu oszukani zostaliśmy, miało być kilka upojnych godzin trzepania, łapówki i szantaże, a poszło sprawnie. Największą głupotą okazuje się psi paszport i chipowanie zwierzaka, za które podczas przygotowań do sławnej wyprawy do Lwowa, której nie było, zapłaciliśmy w sumie ponad 200pln narażając Jimmiego na kacu na kontakt z lecznicą dla zwierząt.

Wyjeżdżamy z przejścia granicznego zawiedzeni odprawą i spotyka nas kolejne rozczarowanie, asfalt jak stół i liberalno - rozsądne ograniczenia prędkości.
Lwów setka - pędzimy więc ku naszym znajomym, a GPS nadal twierdzi, że przed południem nie ma opcji zdążyć. O wschodzie słońca gnamy zadbaną obwodnicą Lwowa i zamykając 470km postanawiamy po raz pierwszy zatankować. Wybieramy stację oferującą niezłą cenę za paliwo i próbujemy zapłacić w Euro... Naczytaliśmy się mądrości z internetu, w których kategorycznie zabraniano wymiany waluty na granicy i zalecano zabranie euro i dolarów, zwłaszcza drobnych banknotów na łapówki. Tak więc jakimś cudem udaje się wynegocjować u śpiącego w okienku gościa 1 litr paliwa za 1 euro, z czego i tak znika 1 wynikający z wcześniejszych ustaleń litr. Pragnę też nadmienić, że magicznej sztuki płacenia w euro za paliwo nie udało się, pomimo wielokrotnych prób, nigdy więcej powtórzyć.

W każdym razie, zadowoleni z ekonomiki spalania i zdobycia paliwa ruszamy dalej, ruszamy dalej, ruszamy, a auto nie reaguje. Spychamy- lekko podkurwieni- bolid spod dystrybutora, by zająć się wschodem słońca i paleniem tanich ukraińskich fajek i odganianiem myśli “to koniec wyprawy...”. Po krótkiej przerwie pierwszy kierowca przeklinając wczołguje się pod samochód i poprawia załamany kabel na rozruszniku.   

Odpaleni i zadowoleni zjeżdżamy na drogę H-02 prowadzącą do Tarnopola, GPS wskazuje 256km i 4 godziny do celu, pora jest wczesna, słońce świeci i musimy bardzo ostro hamować, by nie oberwać kół na pierwszej dziurze. Wyrwa rozpościera się na całą szerokość domniemanego pasa i finalnie przelatujemy ją odpuszczając hamulec i dając gazu. Trasa nareszcie robi się ciekawa! Jest szeroka niczym lotnisko i wygląda jak po konkursie driftu walców drogowych. Po wyjechaniu zza wzniesienia doganiamy jakiś dostawczak wykonujący akurat ciekawy slalom pomiędzy dziurami i wypiętrzeniami asfaltu. Jadące z naprzeciwka samochody także kluczą pomiędzy lewym i prawym pasem. Zaczynamy obserwować całość i obmyślać strategię wyprzedzania, kiedy to ze znaczną prędkością wymija nas poboczem inny dostawczak, po czym zjeżdżając na lewy pas “robi sobie miejsce” i ucieka do przodu. Jesteśmy wniebowzięci tym szoł oraz poręcznością i prześwitem Poloneza, zabawę nieco psuje perspektywa nie zdążenia na 9-tą, ale poza tym jest super. Zostawiamy sobie zająca do detekcji dziur i podziwiamy dalej. Z ulgą odkrywamy, że droga momentami zaczyna się wyrównywać, natężenie ruchu rośnie i pojawiają się coraz liczniej ostoje cywilizacji.

Wraz z nastaniem dnia słońce przyświeca coraz skuteczniej wprowadzając wzmocniony wakacyjny klimat w aucie bez nawiewów i systemem Window Air Condition oraz uwydatnia nieistniejący w nocy problem, a mianowicie przyczajone patrole Milicji.   

Zmora ta była hitem enduro wyjazdu na Ukrainę w 2009 roku. Potrafili shaltować kolumnę motocykli za zatrzymanie się na poboczu celem sprawdzenia trasy, zamknąć na komisariacie mówiąca w ich narzeczu koleżankę, straszyć odebraniem prawa jazdy i skutecznie wyłudzić łapówkę od całej wycieczki. Na to wszystko przyszły mądrości z internetu i doniesienia o wzmożonej natarczywości organów ścigania, a także bajki o mobilnych terminalach do płacenia mandatów z karty VISA. Znaliśmy także ich słabość do polowania na auta zza granicy oraz błędne umieszczanie  Polski w kręgu krajów niesamowicie zamożnych operujących EURO i DOLARAMI. Wszystko wiedzieliśmy, nawet był plan uszykowania pustego portfela z ochłapami różnych dziwnych walut. W zasadzie szczególny tuning nie był zbytnio potrzebny, woziłam w portfelu 80 euro w drobnych i 20 polskich złotych.

Tak więc, obryci jak przedszkolak z dinozaurów, nie zdziwiliśmy się, że Milicja próbuje wyłowić nas z sunącego 20 na godzinę korka. Lepris jednak uznała, ze skoro pały podniosły wskaźnik dopiero na wysokości 2 pary drzwi Poldka, to zatrzymywanie się jest trochę bez sensu i pojechała dalej “Nie będą nas przecież ścigać”. Chwilę później ekipa w aucie zapodaje dobrym żartem: “Ej te grubasy biegną do radiowozu”. Zmęczony dziurami mózg kierowcy nadal nie ogarnął co się dzieje, toteż ekipa dokończyła dowcip: “Jadą za nami”. I faktycznie jechali, nawet koguta z pewexu musieli dostać, bo na dach wsadzili. Pierwszy pomysł, aby zgrabnie zwiać, wydał się dobry, ale do amerykańskiego filmu i został zastąpiony bardziej europejskim rozwiązaniem zaparkowania dopiero w miejscu do tego przeznaczonym. Radiowoz w międzyczasie wył i mrugał nieznośnie na zderzaku. Do zatrzymania wybieramy sympatyczną kawiarnię z parkingiem dla klientów i stolikami kawowymi na zewnątrz.
Wkurzeni funkcjonariusze parkują też i od razu przybiegają wołać o daninę. Potrzebujemy nowej strategii i postanawiamy wypróbować “Ale o co chodzi?”, Lepris powtarza to w kółko, gdy tylko któryś z funkcjonariuszy rozpoczynał zdanie. Po chwili Milicja żąda okazania dokumentów, tu stosujemy patent “na glonojada”: przykładamy odpowiedni mniej lub bardziej dokument do szyby, tak aby nie dopuścić do zabrania go. Może trochę przesadzamy, ale nie chcemy tracić cennych kart przetargowych. Po mniej więcej 5 “Ale o co chodzi” pojawia się pomoc z zewnątrz. Dostawca świeżego chlebka do sklepu beszta Milicjantów za blokowanie ich wjazdu. Zrozpaczeni “karabinieri” próbują ostatniej sztuczki i pytają : “Dlaczego nie zatrzymaliśmy się do kontroli” . Ponieważ rżnięcie głupa jest wyczerpujące robimy migowy pokaz tego, jak bardzo gwałtowne hamowanie pojazdem jest “NIEBEZPIECZNE”. Po tym wyczynie Milicjanci definitywnie tracą wiarę w nasze umiejętności językowe, podsumowując “Ona nas nie rozumie” i wracają do radiowozu. My natomiast otrzymujemy owacje od klientów kawiarni, którzy kibicowali nam, obserwując całe zajście. Urządzamy przerwę na kawę i dajemy dalej.

Od tej pory stosujemy nową frazę “Pałowe Safari”, możliwe, że bawi tylko ekipę z EPA, ale dobrze oddaje zawziętość ukraińskiej policji. Postanawiamy bardziej uważać przejeżdżając przez miasteczka, ale wszystko wskazuje na to, że mamy duże szanse zdążyć na czas. Droga nie zwęża się, za to znikają kaniony i żleby asfaltowych ubytków. Dzięki temu da się rozwijać bardziej trasowe prędkości. Nie przyzwyczajeni do takich cudów jak szerokie szutrowe pobocze uczymy się od miejscowych lokalnego stylu jazdy. Nie ma tutaj zasadniczo instytucji zjeżdżania do prawej krawędzi jezdni, a nawet brawurowe wyprzedzanie nie powoduje większego zagrożenia, ponieważ “Wszyscy się mieszczą”.

Natrafiamy wreszcie na większe miasto, gdzie obserwujemy powszechnie panujący chaos, dziwne ronda o nieregularnych kształtach i zmiennym pierwszeństwie oraz długodystansowe trolejbusy. Stanie w korku pozwala dokładniej obejrzeć targowisko i blokowiska. Odkrywamy też, że pordzewiały gdzieniegdzie Polonez doskonale imituje Łady Samary i wspaniale wtapia się w tłum innych pojazdów, pozostając zupełnie niewidzialny dla Milicji. Od tej pory wyłączamy światła, co dopełnia idealny kamuflaż.

Do upragnionego celu docieramy 15 minut przed czasem, ale nikogo nie zastajemy. Dowiadujemy się, że nastąpiła skwara z miejscowymi i musieli zmienić nieco pozycję, że znajdą nas,ale nie tak od razu, “najpierw dokończymy flaszkę”. Gospodarnie myjemy zęby i takie tam, by dać się odnaleźć. Następuje krótkie i radosne powitanie, po czym słyszymy: "Fajnie, że przyjechaliście, jedziemy dalej”.