wtorek, 13 sierpnia 2013

ETAP 1: 727km (12h) Pabianice - Khmelnytshyi

[W poprzednim odcinku: wymieniamy rozrusznik w samochodzie, a ekipa oddala się coraz bardziej. Gdy w końcu auto zjeżdża z kanału i jesteśmy gotowi do drogi, okazuje się, że mamy prawie 800 km straty do nadrobienia.]


Pożegnanie z krajem celebrujemy w Biedronce: duży “tiger”, baniak wody 5L, Biedracola, kabanosy, papier toaletowy i równie apetyczna kaszka instant... Srajtaśmy i wody bierzemy dużo, ponieważ według komunikatów ze strony MSWiA grozi nam niechybnie dur brzuszny i polio, te zarazy mają czyhać na wszystkim czego się dotkniemy, a zwłaszcza w kranówce i regionalnych smakołykach z przydrożnych straganów. Udaje się znaleźć uchwyt GPS’a, rozgałęźnik do gniazda zapalniczki i przetwornicę do ładowania aparatu. Pakujemy butlę gazową 5kg, której nie udało się dotankować po poprzednim wyjeździe, historyczny zestaw garnków, niezbędniki, kubki, chwytaki... Czajnik nawet mamy. Dorzucamy prewencyjnie mini namiot z marketu. Oto zestaw rzeczy niezbędnych do przetrwania. Gdyby słuchać porad internetowych zdobywców Krymu, okazałoby się, że zdecydowanie przesadzamy pakując i śpiwory i namioty. Dużo gorzej wychodzi przygotowanie muzy na drogę. Radio w ATU obsługuje tylko audio CD. W pośpiechu udaje się przerzucić zestaw CD’ków z trupią czachą wyciągnięty z Hondy... Szybko okazuje się, że perełki kolekcji takie jak “Communion” Septicflesh’a, “Elysium” Christ Agony, czy ep’ka podarowana bezpośrednio przez kapelę podczas Merciless East Festival w Chełmie, nie do końca wszystkich cieszą tak samo. W zasadzie okazuje się, że jest tylko jedna płyta, która przechodzi  przez komisję dużo ostrzejszą niż ława szyderców z “Mam talent” , a jest to “Wykorzenienie” Kapeli Ze Wsi Warszawa.  

Ale wracając na właściwe tory, wyruszyliśmy i mamy w perspektywie ponad 400km do samej granicy. Rezygnujemy z przekraczania jej w Krościenku, ponieważ dostaliśmy cynk, że pozostali dzień wcześniej, męczyli się na przejściu 1,5 godziny, po tym jak straż graniczna wymyśliła, że na pewno coś przemycają, dowodem tego miały być rzekomo świeże spawy na ramie Rendża. Za cel taktyczny obieramy Przemyśl i zaczynamy dostojnie redukować dystans. Normalnie pedał gazu byłby stale przytwierdzony do podłogi, jednak nie znamy auta, a Tata straszy, że pali dychę i więcej w trasie oraz, że z powodu złego ustawienia geometrii miota nim jak szatan na boki po przekroczeniu 110km/h. Występuje też lekki luz na kierownicy. Wszystko to powoduje, że grzecznie utrzymujemy wskazówkę obrotomierza w zielonej-ekonomicznej strefie skali.

Byle do przodu. W trójkę z psem. Ciśniemy, z misją dogonienia ekipy do rana. Jak na wieczór przystało, drogi okazują się puste, policja ewidentnie spać poszła dawno, tylko “Krzysiu the navigator” nieubłaganie twierdzi, że przejechanie trasy zajmie ponad 14 godzin! Ponieważ nie dał się sprzętowo nakłonić do zmiany tonu, przechodzimy do oralnej ofensywy:
- Ten GPS jest jakiś zjebany!
- Może ma godzinę źle ustawioną?
- A może liczy postoje?
W potyczce słownej, nawigacja operująca głównie frazą “zwolnij” przegrywa z kretesem. Obśmiewamy błąd nawigacji, po czym tuż przed Sulejowem wbijamy się beznadziejnie w sznuuuuuuuuuur samochodów. Korek po horyzont i ZERO OPCJI OMINIĘCIA GO! Próbowaliśmy, ale wyjechaliśmy klucząc po krzakach jakieś 20m dalej dołączając do tych samych aut z kolejki. Przyczyną korku okazał się ruch wahadłowy z okazji remontu jednej z 2 nitek na tamie w Sulejowie. (Panie GPSie, czy o tym Pan mówił podając szacowaną godzinę dojazdu?) Próba wyszukania objazdu rozbija się o Pilicę, a raczej brak innych mostów w rozsądnej odległości. Po ponad godzinie przesuwania się wartko, jak akcja w Modzie na Sukces, w końcu przejeżdżamy dalej (Prowadziła Lepris, tak ta sama, która zrobiła motorem za dnia 100km po Łódzkich szrotach w poszukiwaniu rozrusznika). Krzysiu nadal żyje w czasie zimowym, ale mimo to po ominięciu korków niewiele zmieniły się jego szacunki... może wie, że jedziemy na granicę Polsko-Ukrainską i liczy czas oczekiwania na odprawie?

Dalsza jazda sprawnie poszła i dojechaliśmy do Korczowej około 3 w nocy. Tutaj dziwimy się nowiutką trasą szybkiego ruchu do granicy i dużą ilością wolnych bramek. Biorąc pod uwagę nieciekawe doświadczenia sprzed 4 lat spodziewaliśmy się najgorszego, zwłaszcza gdyby uwierzyć w mądrości płynące z for internetowych na temat przewozu psów. Według tego cennego zbioru wskazówek czeka nas kłótnia o brak tłumaczenia paszportu psa na rosyjski, wręczanie za czworonoga łapówki. Spodziewamy się też serii wymuszeń finansowych, chociażby dlatego, że samochód nie jest nasz oraz przygotowujemy się na szczegółową rewizję klamotów.

Tymczasem wbijamy niezbyt zadowoleni w pachnącą walutą kolejkę zbyt nowoczesnych samochodów “UE CARS” i czekamy. Przed nami tylko 3 pojazdy, jeden z Niemiec, generalnie nie dzieje się nic, a Matka idzie sprawdzić, czy już tutaj zaczyna się region toalet w konwencji narciarskiej.

- Ej, idę siku.
- OK, my się nigdzie nie ruszamy.
Gdy tylko Matka zniknęła, celnicy otworzyli nową bramkę z kuszącym “All passports”. Nie sposób było przepuścić takiej okazji! Wsteczny, nawrotka i heja na nowy wolny pas. Oczywiście Matka wracając trafiła akurat na moment taktycznego odwrotu i pomyślała, że wiejemy jednak do ojczyzny.

Nie zwialiśmy, a wrota do ukraińskiego piekła dziurawych dróg zbliżały się nieuchronnie. Pierwsza kontrola obcięła podstarzały wizualnie pojazd z nikłym zainteresowaniem. Skontrolowali nasze paszporty, a psa wraz z dokumentami kompletnie zignorowano.

“Psiego paszportu nie chcemy. Proszę otworzyć bagażnik, rzeczy osobiste? Aha, dziękuję, Proszę podejść do okienka."

Pani szybko rozpoznała nasze mordy ;) (Sobaki nadal nie chcieli sprawdzać) i przeszliśmy level wyżej: na część Ukraińską.  

-Skolko osób? -Tri?
(nadal nikt nie chce psiego paszportu!, dostajemy talończyk i idziemy do okienka.)
- A czyje auto?
- Mojego taty
- Polonezus?
- tak
- a Dokąd jedziecie?
- Na Krym
- a ile razy było auto na Ukrainie?
- ani razu!
(tak naprawdę auto w poprzednim wcieleniu było kupione właśnie w celu podróżowania na Ukrainę i Białoruś i tylko dlatego postanowiliśmy go użyć)

Pan celnik oddał dokumenty i pozwolił jechać. Talończyk zdajemy na wyjdzie z Korczowej i PO 15 MINUTACH JESTEŚMY NA UKRAINIE. Znowu oszukani zostaliśmy, miało być kilka upojnych godzin trzepania, łapówki i szantaże, a poszło sprawnie. Największą głupotą okazuje się psi paszport i chipowanie zwierzaka, za które podczas przygotowań do sławnej wyprawy do Lwowa, której nie było, zapłaciliśmy w sumie ponad 200pln narażając Jimmiego na kacu na kontakt z lecznicą dla zwierząt.

Wyjeżdżamy z przejścia granicznego zawiedzeni odprawą i spotyka nas kolejne rozczarowanie, asfalt jak stół i liberalno - rozsądne ograniczenia prędkości.
Lwów setka - pędzimy więc ku naszym znajomym, a GPS nadal twierdzi, że przed południem nie ma opcji zdążyć. O wschodzie słońca gnamy zadbaną obwodnicą Lwowa i zamykając 470km postanawiamy po raz pierwszy zatankować. Wybieramy stację oferującą niezłą cenę za paliwo i próbujemy zapłacić w Euro... Naczytaliśmy się mądrości z internetu, w których kategorycznie zabraniano wymiany waluty na granicy i zalecano zabranie euro i dolarów, zwłaszcza drobnych banknotów na łapówki. Tak więc jakimś cudem udaje się wynegocjować u śpiącego w okienku gościa 1 litr paliwa za 1 euro, z czego i tak znika 1 wynikający z wcześniejszych ustaleń litr. Pragnę też nadmienić, że magicznej sztuki płacenia w euro za paliwo nie udało się, pomimo wielokrotnych prób, nigdy więcej powtórzyć.

W każdym razie, zadowoleni z ekonomiki spalania i zdobycia paliwa ruszamy dalej, ruszamy dalej, ruszamy, a auto nie reaguje. Spychamy- lekko podkurwieni- bolid spod dystrybutora, by zająć się wschodem słońca i paleniem tanich ukraińskich fajek i odganianiem myśli “to koniec wyprawy...”. Po krótkiej przerwie pierwszy kierowca przeklinając wczołguje się pod samochód i poprawia załamany kabel na rozruszniku.   

Odpaleni i zadowoleni zjeżdżamy na drogę H-02 prowadzącą do Tarnopola, GPS wskazuje 256km i 4 godziny do celu, pora jest wczesna, słońce świeci i musimy bardzo ostro hamować, by nie oberwać kół na pierwszej dziurze. Wyrwa rozpościera się na całą szerokość domniemanego pasa i finalnie przelatujemy ją odpuszczając hamulec i dając gazu. Trasa nareszcie robi się ciekawa! Jest szeroka niczym lotnisko i wygląda jak po konkursie driftu walców drogowych. Po wyjechaniu zza wzniesienia doganiamy jakiś dostawczak wykonujący akurat ciekawy slalom pomiędzy dziurami i wypiętrzeniami asfaltu. Jadące z naprzeciwka samochody także kluczą pomiędzy lewym i prawym pasem. Zaczynamy obserwować całość i obmyślać strategię wyprzedzania, kiedy to ze znaczną prędkością wymija nas poboczem inny dostawczak, po czym zjeżdżając na lewy pas “robi sobie miejsce” i ucieka do przodu. Jesteśmy wniebowzięci tym szoł oraz poręcznością i prześwitem Poloneza, zabawę nieco psuje perspektywa nie zdążenia na 9-tą, ale poza tym jest super. Zostawiamy sobie zająca do detekcji dziur i podziwiamy dalej. Z ulgą odkrywamy, że droga momentami zaczyna się wyrównywać, natężenie ruchu rośnie i pojawiają się coraz liczniej ostoje cywilizacji.

Wraz z nastaniem dnia słońce przyświeca coraz skuteczniej wprowadzając wzmocniony wakacyjny klimat w aucie bez nawiewów i systemem Window Air Condition oraz uwydatnia nieistniejący w nocy problem, a mianowicie przyczajone patrole Milicji.   

Zmora ta była hitem enduro wyjazdu na Ukrainę w 2009 roku. Potrafili shaltować kolumnę motocykli za zatrzymanie się na poboczu celem sprawdzenia trasy, zamknąć na komisariacie mówiąca w ich narzeczu koleżankę, straszyć odebraniem prawa jazdy i skutecznie wyłudzić łapówkę od całej wycieczki. Na to wszystko przyszły mądrości z internetu i doniesienia o wzmożonej natarczywości organów ścigania, a także bajki o mobilnych terminalach do płacenia mandatów z karty VISA. Znaliśmy także ich słabość do polowania na auta zza granicy oraz błędne umieszczanie  Polski w kręgu krajów niesamowicie zamożnych operujących EURO i DOLARAMI. Wszystko wiedzieliśmy, nawet był plan uszykowania pustego portfela z ochłapami różnych dziwnych walut. W zasadzie szczególny tuning nie był zbytnio potrzebny, woziłam w portfelu 80 euro w drobnych i 20 polskich złotych.

Tak więc, obryci jak przedszkolak z dinozaurów, nie zdziwiliśmy się, że Milicja próbuje wyłowić nas z sunącego 20 na godzinę korka. Lepris jednak uznała, ze skoro pały podniosły wskaźnik dopiero na wysokości 2 pary drzwi Poldka, to zatrzymywanie się jest trochę bez sensu i pojechała dalej “Nie będą nas przecież ścigać”. Chwilę później ekipa w aucie zapodaje dobrym żartem: “Ej te grubasy biegną do radiowozu”. Zmęczony dziurami mózg kierowcy nadal nie ogarnął co się dzieje, toteż ekipa dokończyła dowcip: “Jadą za nami”. I faktycznie jechali, nawet koguta z pewexu musieli dostać, bo na dach wsadzili. Pierwszy pomysł, aby zgrabnie zwiać, wydał się dobry, ale do amerykańskiego filmu i został zastąpiony bardziej europejskim rozwiązaniem zaparkowania dopiero w miejscu do tego przeznaczonym. Radiowoz w międzyczasie wył i mrugał nieznośnie na zderzaku. Do zatrzymania wybieramy sympatyczną kawiarnię z parkingiem dla klientów i stolikami kawowymi na zewnątrz.
Wkurzeni funkcjonariusze parkują też i od razu przybiegają wołać o daninę. Potrzebujemy nowej strategii i postanawiamy wypróbować “Ale o co chodzi?”, Lepris powtarza to w kółko, gdy tylko któryś z funkcjonariuszy rozpoczynał zdanie. Po chwili Milicja żąda okazania dokumentów, tu stosujemy patent “na glonojada”: przykładamy odpowiedni mniej lub bardziej dokument do szyby, tak aby nie dopuścić do zabrania go. Może trochę przesadzamy, ale nie chcemy tracić cennych kart przetargowych. Po mniej więcej 5 “Ale o co chodzi” pojawia się pomoc z zewnątrz. Dostawca świeżego chlebka do sklepu beszta Milicjantów za blokowanie ich wjazdu. Zrozpaczeni “karabinieri” próbują ostatniej sztuczki i pytają : “Dlaczego nie zatrzymaliśmy się do kontroli” . Ponieważ rżnięcie głupa jest wyczerpujące robimy migowy pokaz tego, jak bardzo gwałtowne hamowanie pojazdem jest “NIEBEZPIECZNE”. Po tym wyczynie Milicjanci definitywnie tracą wiarę w nasze umiejętności językowe, podsumowując “Ona nas nie rozumie” i wracają do radiowozu. My natomiast otrzymujemy owacje od klientów kawiarni, którzy kibicowali nam, obserwując całe zajście. Urządzamy przerwę na kawę i dajemy dalej.

Od tej pory stosujemy nową frazę “Pałowe Safari”, możliwe, że bawi tylko ekipę z EPA, ale dobrze oddaje zawziętość ukraińskiej policji. Postanawiamy bardziej uważać przejeżdżając przez miasteczka, ale wszystko wskazuje na to, że mamy duże szanse zdążyć na czas. Droga nie zwęża się, za to znikają kaniony i żleby asfaltowych ubytków. Dzięki temu da się rozwijać bardziej trasowe prędkości. Nie przyzwyczajeni do takich cudów jak szerokie szutrowe pobocze uczymy się od miejscowych lokalnego stylu jazdy. Nie ma tutaj zasadniczo instytucji zjeżdżania do prawej krawędzi jezdni, a nawet brawurowe wyprzedzanie nie powoduje większego zagrożenia, ponieważ “Wszyscy się mieszczą”.

Natrafiamy wreszcie na większe miasto, gdzie obserwujemy powszechnie panujący chaos, dziwne ronda o nieregularnych kształtach i zmiennym pierwszeństwie oraz długodystansowe trolejbusy. Stanie w korku pozwala dokładniej obejrzeć targowisko i blokowiska. Odkrywamy też, że pordzewiały gdzieniegdzie Polonez doskonale imituje Łady Samary i wspaniale wtapia się w tłum innych pojazdów, pozostając zupełnie niewidzialny dla Milicji. Od tej pory wyłączamy światła, co dopełnia idealny kamuflaż.

Do upragnionego celu docieramy 15 minut przed czasem, ale nikogo nie zastajemy. Dowiadujemy się, że nastąpiła skwara z miejscowymi i musieli zmienić nieco pozycję, że znajdą nas,ale nie tak od razu, “najpierw dokończymy flaszkę”. Gospodarnie myjemy zęby i takie tam, by dać się odnaleźć. Następuje krótkie i radosne powitanie, po czym słyszymy: "Fajnie, że przyjechaliście, jedziemy dalej”.    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz